Nieodnaleziona. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
z dobrymi dniami.
– Konkretnie, Wern. Potrzebuję konkretów.
Przez chwilę się zastanawiałem.
– „The better days” – powiedziałem.
– Jesteś pewien?
– Tak.
– Nie brzmisz, jakbyś był.
Miała rację, nie byłem. Nazwę zespołu widziałem wtedy po raz pierwszy, skojarzyła mi się z jakąś indierockową, undergroundową kapelą.
Zatrzymałem się na tyłach niewysokiego bloku i oparłem plecami o ścianę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że krążyłem po mieście jak we śnie. Nie wiedziałem nawet, gdzie dokładnie się znajduję. Prawdopodobnie gdzieś w okolicy Andersa i Waryńskiego.
– Może bez „the” – powiedziałem. – Samo „Better days”.
Słyszałem, jak Jola stuka palcami w klawiaturę.
– Z wykrzyknikiem czy bez?
– Bez.
– Więc to nie album The Bruisers. Szkoda, grają niezły punk.
Oparłem głowę o ścianę i poczułem, że ćmi mnie w skroniach. Adrenalina powoli opadała, choć być może nie powinna. Sprawiło to, że kac zaczynał akcentować swoją obecność.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytałem.
– Może żadne, a może jakieś – odparła dyplomatycznie Kliza. – Pamiętasz nazwę zespołu?
– Nie.
– Ale to nie byli Foo Fighters?
– Nie, na pewno nie. To była jakaś hiszpańska kapela.
– Jaka?
– Przecież mówię ci, że…
– Skup się, to naprawdę może być ważne.
– Bo?
– Bo zazwyczaj na koncert przychodzisz w ciuchach zespołu, który jest na scenie, prawda?
Miała rację, ale nie przykładałem do tego wielkiej wagi. Ewa nigdy nie przepadała za Foo Fighters, twierdziła, że grają dla niej zbyt chaotycznie. Pamiętałem o tym doskonale, bo Blitzer nieraz starał się nas przekonać, że powinniśmy zainteresować się ich nowym albumem.
Sięgnąłem do pamięci, starając się wyłowić wzór na koszulce. Sprawiał wrażenie raczej amatorskiego bohomazu niż profesjonalnie wykonanej okładki jakiegoś albumu. Może dlatego od razu pomyślałem o indierockowych zespołach.
– Więc? – ponagliła mnie Jola. – Jak ten zespół się nazywał?
Potarłem skronie, starając się skojarzyć jakiś element z innym, naprowadzić się na właściwy trop lub znaleźć choćby jeden szczegół, który sprawi, że kliknie mi jakaś zapadka w umyśle. W końcu coś mi zaświtało.
– Czekaj… – mruknąłem. – To kojarzyło mi się z tym piłkarzem, który zakładał maskę Spider-Mana.
– Co proszę?
– Był taki argentyński zawodnik, który po strzeleniu gola zakładał tę maskę i udawał, że strzela pajęczyną z nadgarstków.
Kliza milczała.
– Swojego czasu miałem hopla na punkcie Spider-Mana.
– Aha.
– Ewa dzielnie to znosiła, mimo że sama w dzieciństwie chyba nie była na niczym tak zafiksowana. Może z wyjątkiem archeologii. Szczególnie interesowały ją początki osadnictwa na ziemiach polskich.
Jola chrząknęła cicho.
– Każdy ma jakieś zboczenie – dodałem.
Nadal nie odpowiadała, a mi przeszło przez myśl, że może nie przez przypadek na koszulce pojawiła się kapela, której nazwa kojarzyła mi się z ulubioną postacią komiksową.
Nie, to musiał być przypadek. Doszukiwałem się ukrytego znaczenia tam, gdzie go nie było.
A może nie?
– Sprawdź to w…
– Właśnie wyguglałam – ucięła Jola. – Ten piłkarz to Jonás Gutiérrez.
Pstryknąłem palcami.
– Gutiérrez – powiedziałem. – Taki napis był na koszulce.
Moja rozmówczyni znów zamilkła, a ja miałem tego serdecznie dosyć. O ile wcześniej mogłem potraktować to jako komentarz do fascynacji Człowiekiem Pająkiem, o tyle teraz wydawało mi się to niepokojące.
– Jesteś tam? – zapytałem.
– T-tak…
Głos miała słaby, jakby nagle opuściły ją wszystkie siły. Mogłem wyobrazić sobie, jak pobladła.
– Coś nie w porządku?
– Ta nazwa… – jęknęła. – To była Natalia Gutierrez Y Angelo?
– Możliwe.
– Boże…
– O co chodzi?
Nie odpowiadała.
– Halo! – krzyknąłem, poirytowany. – Co się dzieje?
– Więcej, niż mógłbyś przypuszczać.
9
Nie przemyślałam tego.
Kiedy Kliza zapytała, czy może przyjechać do willi, zamiast przekazywać mi wszystko przez telefon, od razu się zgodziłam. Nie wzięłam pod uwagę, że tym samym zdenerwuję Roberta. Nie lubił, kiedy podejmowałam takie decyzje bez konsultacji z nim.
Dla innych par byłaby to prozaiczna kwestia. Znajomi mogli przecież wpaść nawet bez zapowiedzi. U nas było jednak inaczej. Jeśli kogoś podejmowaliśmy, wszystko musiało być ustalone kilka dni wcześniej. Robert musiał się przygotować – i dać mi czas, bym przygotowała dom.
Przyjechali z Wojtkiem jeszcze przed Klizą, więc miałam okazję zachować przynajmniej minimum pozorów, że mąż ma cokolwiek do powiedzenia.
Wojtek rzucił plecak na podłogę w przedpokoju, a potem od razu ruszył w kierunku swojego pokoju.
– A ty dokąd? – spytałam, stając w progu salonu.
Zatrzymał się i zmierzył mnie wzrokiem.
– Cześć, mamo.
– Cześć, szkodniku.
Podszedł i mnie uściskał. Był jeszcze w takim wieku, kiedy robił to bez zażenowania, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że to kwestia jeszcze trzech, może czterech lat. Wystarczy, że kiedyś dam mu buziaka pod szkołą, jego koledzy to zobaczą, a potem skwitują drwinami. Tego dnia wróci do domu ze zwieszoną głową i skończą się wszelkie czułości.
Zmierzwiłam mu włosy i chciałam powiedzieć, żeby zabrał plecak, ale Robert już go podnosił. Był świetnym ojcem, właściwie najlepszym, jakiego mogłabym sobie wymarzyć dla Wojtka. Może brakowało mu trochę perspektywicznego myślenia, kiedy podjeżdżał pod podstawówkę bmw, ale w każdym innym względzie był niemal idealny.
To, czego brakowało mu jako mężowi, nadrabiał jako ojciec. I może dlatego początkowo godziłam się na to, co mi robił. Potem stało się to powszedniością. Przeżywaniu tych trudnych chwil nie towarzyszyła żadna refleksja.
A nawet jeśli, to znikała tak szybko jak mój upór po ostatniej aferze.
– Co w szkole? – spytałam.
Młody