Galicja 1914-1915. Ferenc MolnarЧитать онлайн книгу.
noszone na spodniach i ciepłe rękawiczki; oficerowie w mundurach polowych. Tutaj po raz pierwszy widziałem kawalerię, która zsiadłszy z koni maszerowała czwórkami w szaroniebieskich mundurach. Na ulicach wielu oficerów niemieckich. Bez względu na szarżę, prześcigają się w uprzejmości z naszymi oficerami, który pierwszy zasalutuje.
W eleganckiej sali francuskiej Hotelu Saskiego nie widać ani jednej kobiety, czy też mężczyzny w cywilnym ubraniu. Przy obiedzie wypełniona jest automobilistami, lotnikami, niemieckimi i austro-węgierskimi oficerami sztabowymi. Na Wiśle, pod prastarym zamkiem Jagiellonów, małe wojskowe statki parowe z wojennymi banderami na masztach. Ulice pełne automobili: zupełnie nowy widok po pozbawionym samochodów Budapeszcie i Wiedniu.
Jakby wszystkie zarekwirowane auta Monarchii trąbiły, dudniły i błyszczały właśnie tu, wieczorem, w ośnieżonym Krakowie.
Deszczowa pogoda zmieniła się dzisiaj w śnieżycę. Zaśnieżeni wartownicy trwają z bagnetami na posterunku przy torach kolejowych; sprawiają wrażenie posągów wojennych, stojąc tak bez ruchu w białą noc, z puchem śniegu na czapkach i ramionach, pośród kolorowych świateł sygnalizacji. O w pół do dziesiątej wieczorem wszystko ciemnieje i cichnie. Wówczas Kraków staje się prawdziwą twierdzą. W restauracjach i kawiarniach, zgodnie z wojennym zwyczajem gasi się o tej porze światła, a gości wysyła do domu. Teatry, które mają w programie komedieSardena i Bissona, kończą spektakle o w pół do dziesiątej, władzę nad miastem obejmuje echo.
Nocą Kraków jest rzeczywiście taki, jak go sobie wyobrażamy, ponura twierdza na granicy dwóch imperiów, wpatrzona w noc bezkresnej rosyjskiej równiny. Na każdym placu posterunek, zza rogów wyłaniają się patrole, szeregowcy na chodnikach po obu stronach ulicy, a oficer samotnie pośrodku jezdni. Kroczą w milczeniu pod murami starych polskich pałaców pośród cichego sypania śniegu, w naciągniętych na głowę kapturach. Ich broń połyskuje w świetle latarń, wśród pochylonych ku ulicy ciemnych kamiennych przypór, pod żółto błyszczącymi oknami wielkopańskich domów – wszystko niby bajeczna nocna scena z jakiejś rycerskiej powieści. Kilku oficerówLegionów Polskich w wiernie odtworzonych według dawnych wzorów historycznych rogatywkach z rozetamidopełniają nastroju średniowiecznego dziedzińca zamku. Jeszcze parę ulic, parę zakrętów i krakowska noc rozczarowuje nagle nowoczesnością. Wokół budynków komendy wojskowej ruch, życie. W oknach biurowe lampy z zielonymi kloszami. Elektryczne światło opromienia spadające płatki śniegu, a reflektory aut przecinają biały pałac długimi, podwójnymi strumieniami jeszcze bielszego światła.
Widoma, styczeń 1915
Dzisiaj jesteśmy w Rosji. Krótka wycieczka z Krakowa, by pochodzić trochę po ziemi rosyjskiej, zobaczyć jej skrawek. Najpierw trzeba przedostać się przez teren krakowskiej twierdzy. Na tej ziemi, zrujnowanej w promieniu wielu kilometrów, przebudowanej, przekopanej, karczowanej mozolną pracą dziesiątków tysięcy rąk, na tej ziemi pociętej drutem kolczastym wszystko jest tajemnicą. Wśród wyciętych lasów głębokie rowy, wkopane w ziemię koszary, podziemne tunele, lochy ryte w zboczach wzgórz, setki kominów i rur wentylacyjnych, wystających z uprawnych pól, na pierwszy rzut oka bezsensowne mosty i drewniane schody, które prowadzą do podziemnego świata olbrzymich kretów. Armaty, armaty i znowu armaty, potem mały zagajnik całkowicie odrutowany, wszędzie doły, słupy, wały – przez pół godziny nasze auto pędzi wśród nich, a człowiek, coraz mniej z tego rozumie. Na jednej z dróg moździerz, trzydziestka piątka. Nareszcie mogę go zobaczyć „na żywo”. Ale i on jest tajemniczy, bo jego mechanizm nakryto brezentem, może dla zabezpieczenia przed zmienną pogodą. Należący do lotniska automobil niesie nas w ten mroźny poranek, coraz dalej, przez pokryty śniegiem rosyjski pejzaż, ku sławnym lasom słomnickim. Armia rosyjska, maszerująca na Kraków pod koniec ubiegłego roku, w tym właśnie miejscu podeszła najbliżej do tej niesłychanie silnej twierdzy. Droga przez zewnętrzne umocnienia prowadzi na terytorium wroga. Granica oznaczona jest słupami, pomalowanymi w rosyjskie barwy: słup jest biały z biegnącą po nim czerwono-niebieską spiralną linią. Obok sterczy w górę tyczkowaty drewniany krzyż, wysoki niczym słup telegraficzny, ale umocowane na nim ciało Chrystusa jest tak maleńkie, jakby zrobiono je do małego stołowego krucyfiksu. Gdyby nie było z błyszczącej miedzi, w ogóle pozostałoby niewidoczne. Potem wzdłuż całej drogi spotykam takie dziwne krzyże.
Szosa przez pewien czas prowadzi w kierunku Łysej Góry, potem skręcamy na szeroki trakt warszawski. Tu właśnie toczyły się walki, na drodze w okolicach Słomnik, na południe od rzeki Szreniawy, między nędznymi rosyjskimi chałupami, ale głównie w puszczy, która zaczyna się za wioską Widoma. Dziś śnieg pokrywa ślady walk, które przyniosły nam zwycięstwo. Nawet mogiły poległych żołnierzy, którzy odrzucili wroga spod Krakowa wyglądają jak nikłe fale na gładkim morzu śniegu. Tylko drewniane krzyże sterczą w bezkresnej bieli.
Śnieg pokrywa wszystko: okopy, wały, mogiły. Tu toczyła się bitwa, której grzmoty armatnie słychać było w Krakowie. Iglasty las zachował ślady zaciekłego boju. Granaty karczowały drzewa, wysokie jak wieże, proste jak świece. Ziemia pod lasem pokryta jest gałęziami na wysokość metra, jak po wielkim gradobiciu. Burza kul i odłamków szrapneli pozrywała igły, ogołociła korony drzew, teraz z góry prześwituje słońce tak gorące, że niemal parzy.
Smukłe, wysokie pnie, które właściwie nie dawały osłony żadnej z walczących stron, podziurawione są na wysokości człowieka. Kule latały tu tak gęsto, że blaszany drogowskaz, stojący na skraju lasu, jest podziurawiony dosłownie jak sito. Na tej tabliczce, szerokiej na dłoń i długiej najwyżej na trzydzieści centymetrów, naliczyłem siedemdziesiąt śladów. Przy szosie, w pobliżu wiosek stoją drewniane słupy, na których szczycie umocowane są święte obrazy z tłoczonej miedzi. Na skraju lasu obrazy te są tak posiekane, że nie widać postaci świętych. Jeśli te małe przedmioty są podziurawione przez pociski do tego stopnia, to ileż ich musiało lecieć z lasu na szosę, która w oczach Rosjan stanowiła jednocześnie Budapeszt i Wiedeń.
Niesamowity jest ten widok wykarczowanego, poszarpanego lasu; wysokie na trzy piętra, smukłe drzewa leżą poprzewracane. Gdzie niegdzie barykady, wzniesione z pośpiesznie wyrąbanych grubszych bierwion. Świeżo ścięte sosnowe bale noszą ślady krwi. Teraz nad lasem świeci spokojne, zimowe słońce. Błądzi po ścianach zburzonych domów o wypalonych dachach. Za lasem ostro oświetla ruiny zniszczonej pociskami chałupy. Resztki wewnętrznych ścian, pomalowanych niegdyś na czerwono, niebiesko, żółto, wyglądają teraz jak kolorowe skały z jakiegoś bajecznego świata. Błyszczą na białym tle, niczym olbrzymie surowe drogie kamienie.
W lesie, skąd patrzę na ten niespodziewany widok, panuje błoga cisza. Skraj lasu przerzedzony, widać szosę, po której jak po miękkim dywanie, sunie cichutko nieprzerwany rząd ciężarowych automobili. Wiozą pełne worki w kierunku frontu.
Jest południe. Między drzewami, brzegiem lasu jedzie patrol huzarów. „Wspólni” huzarzy w świetnej formie. Śmiejąc się, dziarsko galopują. Słowa, odbite od powierzchni śniegu, niosą się daleko. Jeden z żołnierzy wygłasza długą mowę, zakończoną słowami „Pista Tisza”. Wesoło brzmi to nazwisko, jak trzaśnięcie biczem. Tak gawędzą węgierscy huzarzy na ziemi cara.
Człowiek