Czary codzienności Tom 3 Słoneczna przystań. Agnieszka KrawczykЧитать онлайн книгу.
z nią dogadać, to wiedz, że ja cię rozumiem. Czasami warto rzucić ręcznik niż się kompletnie wykrwawić. Taka postawa też świadczy o mądrości i ja cię na pewno nie potępię.
– Zupełnie nie o to mi chodzi. Nie poddam się na pewno. Muszę tylko mieć opracowaną strategię na wypadek takich działań z jej strony. Chcę uprzedzić pewne jej kroki.
– Tylko jak? Masz jakiś pomysł? – Julia złożyła ręce i wpatrywała się w nią intensywnie.
Agata zaprzeczyła, ale w jej głowie już kiełkował pewien plan.
Tymczasem nadeszło popołudnie i zrobiło się jak zwykle o tej porze pięknie. Sierpień tego roku był po prostu wspaniały, zachwycał bogactwem kolorów i intensywnością aromatów. Agata uwielbiała podziwiać grę światła i cienia, gdy siadała na fotelu w głębi patio i patrzyła na herbaciarnię. Teraz też zamyśliła się nad swoimi sprawami, powoli uspokajając się cudownym widokiem.
Po pierwsze – nie dać się wytrącić z równowagi. Musiała przede wszystkim myśleć o Tosi. Nagłe pojawienie się jej brata było niepokojące, a Tomasz Halicki przecież zapowiedział, że wróci. Należało się jakoś przygotować do rozmowy z nim. Agata nie zamierzała zabraniać ani jemu, ani Eleonorze kontaktów z Tosią. W końcu byli przyrodnim rodzeństwem. Stanowczo zamierzała się jednak sprzeciwić jakimkolwiek próbom ingerencji w życie siostry, a już na pewno zabraniu jej ze Zmysłowa.
Mam przecież testament. W razie czego wyciągnę go jako kartę przetargową – układała myśli. Oni się odczepią od Tosi, a ja się zrzeknę roszczeń. To powinno im zamknąć usta.
Agata po raz kolejny pomyślała, że przydałby się jej dobry prawnik, ktoś, do kogo mogłaby mieć zaufanie w tej i innych sprawach, bo była też kwestia tego nieszczęsnego hotelu. Musiała koniecznie zadzwonić do Marty Złotowicz, swej pełnomocniczki w sprawie spadkowej po matce, żeby poleciła jej kogoś odpowiedniego. Bez względu na to, ile by to miało kosztować.
– A to mi dobrodziej wyszedł pięknie, nie ma co – posłyszała wesoły głos spod lipy. Gra toczyła się już od pewnego czasu, ale teraz chyba weszła w decydującą fazę.
– Tyle razy dobrodziejowi mówiłam: „Nie graj bawole, czego nie ma na stole”, za przeproszeniem księdza, oczywiście – ganiła dalej ta sama osoba dobrotliwie.
– Ja panią przepraszam, pani Lucyno, ale zagapiłem się po prostu – mówił ksiądz zatroskanym tonem.
– Dobrodziej się zagapił, a my tu położymy partię. A tak nam dobrze żarło! – pouczała nieustępliwie jego partnerka.
– Dobrze żarło, ale zdechło! – roześmiała się pani Zocha, która wraz ze swoim mężem, Dionizym, stanowiła drugą parę. Dionizy rzadko się odzywał, a tylko pogwizdywał sobie pod sumiastym wąsem, gdy karta dobrze mu szła, i tegoż wąsa przygryzał, gdy coś nie układało się po jego myśli. Cała trójka, razem z Lucyną, należała do starej gwardii letników odwiedzających Zmysłowo. Przyjeżdżali tu od trzydziestu lat z okładem, kiedyś jeszcze ze swoimi dziećmi, teraz już sami, lub – tak jak Lucyna – czekając, aż córka przywiezie jej z Warszawy wnuki na dwa sierpniowe tygodnie. W ten sposób babcia mogła się nimi nacieszyć, a młodzi odpocząć nieco od ruchliwych berbeci.
– Mam nadzieję, że przyjadą niedługo – rzuciła Lucyna znad wachlarza kart, patrząc groźnie na księdza. – Zbrzydło już mi granie z przewielebnym i mam ochotę zająć się czymś innym.
– O, jeszcze zatęsknisz za naszymi karcianymi popołudniami, jak ci młodzież da w kość – dogadała jej Zocha, wykładając się na stole. – Pójdę do herbaciarni i zamówię coś do picia, bo już mi w gardle zaschło.
– Zaschło jej w gardle, bo gada ciągle – niespodziewanie odezwał się jej milczący mąż. – Kto nie gada, temu nie zasycha.
Zocha wróciła po chwili, wachlując się gazetą, którą kupiła w kiosku, a niedługo po niej pojawiła się Agata z tacą pełną szklanek z lemoniadą i talerzyków z ciastem.
– Ratuje nam pani życie – mruknęła Lucyna, przebijając Dionizego i rzucając groźnie w stronę księdza:
– Niech osoba duchowna patrzy, z czego żyje, bo ja nie zamierzam oddać tej partii.
– Osoba duchowna robi, co może, żeby nie narazić się na pani gniew.
– Bardzo słusznie. Mój gniew jest straszliwy, więc trzeba się bać.
Agata przypatrywała się im z uśmiechem, rozkładając szklanki i talerzyki. Nie umiała grać w brydża i nie bardzo pociągały ją karty. Rozumiała jednak, że ta inteligentna gra znajdowała swoich zwolenników. Ze szczególną pasją oddawał się jej ksiądz, który jeszcze do niedawna był wikarym w tej parafii, a teraz z powodu długiej choroby i emerytury swego poprzednika przejął obowiązki proboszcza.
Duchowny zauważył, że dziewczyna jest markotna i zagadnął ją o to, więc opowiedziała mu o chorobie siostry.
– Powinien ksiądz otworzyć kaplicę świętej Rity, tę, gdzie jest cudowne źródło – odezwała się Zocha.
– Co też ty opowiadasz – obruszył się jej mąż.
– Proszę cię, nie wtrącaj się. Nasza gospodyni jeszcze przed laty mi opowiadała, że kapliczkę postawiła rodzina wdzięczna za uratowanie życie dziecka, ponoć wypływa zeń cudowna woda. Potem zapisali to miejsce Kościołowi.
Ksiądz pokiwał głową.
– To prawda. Nie mogę zaświadczyć o uleczających właściwościach wody z kaplicy świętej Rity, ale poprzedni proboszcz mi opowiadał, że sam słyszał o kilku przypadkach. Jeżeli więc uzna pani, że to pomoże, chętnie udostępnię klucze. Wiara, pani Agato, czyni cuda, być może większe niż uzdrawiająca woda.
– O to mi właśnie chodzi – Zofia odwróciła się do męża, który zgrabnie zgarnął lewę i rzucił Lucynie triumfalne spojrzenie. – O wiarę w możliwość wyzdrowienia, ten psychologiczny impuls, którego doznajemy za sprawą takiego miejsca, jak to cudowne źródło, a nie samej wody.
– Bo ty, Zosiu, wierzysz w te źródła i inne takie – mruknęła Lucyna. – Nie dalej jak wczoraj opowiadałaś mi o magicznym amulecie…
– O żadnym amulecie ci nie opowiadałam – zaprzeczyła gorąco Zofia, patrząc przepraszająco na księdza. – Mówiłam po prostu o znaczeniu różnych kamieni szlachetnych, że jedne są dobre na samopoczucie, a inne pasują do konkretnej osoby.
– Proszę księdza, teraz księdza kolej – powiedział Dionizy, pogwizdując z zadowoleniem, a Lucyna śledziła przebieg partii ze zmarszczonymi brwiami.
– No to ugrali robra – uznała po chwili i skrzywiła się. – Grasz, wielebny, jakby ci w piersiach grało.
– Mam zmartwienia po prostu – westchnął ksiądz, odkładając karty, a Lucyna nadstawiła uszu.
– No to gadajże, święty młodzianku, bo my tu przecież sami swoi, a i pani właścicielka tego lokalu jest zaprzyjaźniona i rozsądnie wygląda, to nie puści pary z ust.
– Pani Agata ma podobny problem do mnie – westchnął duszpasterz, a Niemirska zaczęła się zastanawiać, który z jej rozlicznych kłopotów ksiądz miał na myśli. Chyba nie konflikt z rodziną Halickich? A może jednak?
– Pani Zofia wspomniała kapliczkę świętej Rity… To mi przypomniało całą sprawę i zepsuło humor – poskarżył się duchowny, a Dionizy spiorunował żonę wzrokiem. Chciał dalej grać w karty, a nie słuchać o miejscowych problemach.
– Co z tą