Koniec końca świata. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.
Tymczasem ujrzałem markotne wiadomości od przyjaciół z Kalifornii oraz zdjęcia, na których znajomi wpatrują się ponuro w telewizor, a moja dziewczyna leży zwinięta na kanapie w pozycji embrionalnej. W tym momencie nagłówek w „The Times” brzmiał: „Trump podbija Karolinę Północną, nabiera rozmachu; topnieją szanse Clinton na zwycięstwo”.
Nie pozostało mi nic prócz obserwowania ptaków. Na drodze w lesie Nsuta, gdzie musiałem uskakiwać przed ciężarówkami z drewnem, których impet kojarzył mi się z osobą Trumpa, ale jednocześnie kurczowo trzymałem się myśli, że Clinton ma jeszcze jakieś szanse, zobaczyłem dzioborożca białobrewego, czubaka afrykańskiego i dzięcioła czarnouchego. To był duszny, ale udany poranek, który jednak zakończył się, gdy ponownie zaczęliśmy sprawdzać relacje w sieci i dowiedzieliśmy się, że „prostak z krótkimi paluszkami” (pamiętny epitet magazynu „Spy”) został nowym prezydentem mojego kraju. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, jak mój umysł traktował tę przewidywaną przez Nate’a Silvera liczbę trzydziestu procent szans dla Trumpa. Jakimś cudem w moim odbiorze ta liczba oznaczała, że w najgorszym wypadku po wyborach świat może być trzydzieści procent bardziej zasrany. A w rzeczywistości ta liczba reprezentowała trzydzieści procent szans na to, że świat będzie stuprocentowo bardziej zasrany.
Podczas dalszej podróży do suchszych, pustych rejonów północnej Ghany nasze szlaki krzyżowały się ze szlakami kilku ptasich gatunków, o których zaobserwowaniu marzyłem od dawna: pijawniki, żołny karminowe i samczyki dziwolotka flagopiórego wyposażonego w ekstrawaganckie chorągiewki na skrzydłach, nadające mu wygląd lelka ściganego przez dwa nietoperze. Ale mieliśmy coraz większe zaległości w stosunku do zakładanego rocznego tempa oglądania ptaków, jakie chciałem utrzymywać. Poniewczasie przyszło mi do głowy, że na widzianych wcześniej w Internecie listach ptaków spotykanych na określonych trasach znajdowały się gatunki, które można było tylko usłyszeć, a nie zobaczyć, podczas gdy ja musiałem zobaczyć ptaka, żeby móc go zaliczyć. Listy te rozbudziły moje nadzieje, dokładnie tak, jak zrobił to Nate Silver. Wraz z każdym kolejnym gatunkiem, którego wbrew planom nie udało mi się zobaczyć, wzmagała się presja, żeby zaobserwować wszystkie pozostałe zaplanowane, jeśli chciałem pobić swój rekord, nawet te, których spotkanie jest wyjątkowo mało prawdopodobne. Choć to była tylko głupia lista, w ostatecznym rozrachunku nawet dla mnie samego zupełnie bez znaczenia, prześladował mnie nagłówek z tamtego ranka nazajutrz po wyborach. Zamiast 275 głosów kolegium elektorów potrzebowałem 460 gatunków, a szanse na zwycięstwo miałem coraz mniejsze. Ostatecznie, cztery dni przed końcem podróży, w przelewie spływowym zapory w pobliżu granicy z Burkina Faso, gdzie chciałem zaliczyć kilka nowych ptaków łąkowych, a nie zobaczyłem ani jednego, musiałem pogodzić się z porażką. Nagle uświadomiłem sobie, że powinienem teraz być w domu i pocieszać moją dziewczynę po wyborach, wykorzystując tę zaletę bycia depresyjnym pesymistą, jaką jest możliwość zdobycia się na uśmiech w mrocznych chwilach.
Jak to się stało, że prostak o krótkich palcach dotarł do Białego Domu? Kiedy Hillary Clinton zaczęła ponownie występować publicznie, uwiarygodniła podsumowanie swojej postaci na zasadzie „podobne z podobnym”, snując narrację typu „to nastąpiło po tym”. Nieważne, że nieodpowiednio obchodziła się ze swoimi mailami i użyła zwrotu „godni pożałowania” na określenie połowy elektoratu swego konkurenta. Nieważne, że wyborcy mogli mieć uzasadnione pretensje do liberalnej elity, którą reprezentowała; może nie docenili racjonalności wolnego handlu, otwartych granic ani automatyzacji fabryk, gdy zyski w globalnym bogactwie osiągano kosztem klasy średniej; może byli niezadowoleni z odgórnego narzucania liberalnych miejskich wartości konserwatywnym społecznościom wiejskim. Zdaniem Clinton za jej przegraną winę ponosił James Comey – a może i Rosjanie.
Muszę przyznać, że miałem własną, zgrabną teorię. Kiedy wróciłem z Afryki do domu w Santa Cruz, moi postępowi przyjaciele wciąż jeszcze starali się pojąć, jakim cudem Trump wygrał. Przypomniałem sobie pewną publiczną debatę, którą kiedyś zorganizowałem i podczas której optymistyczny specjalista od mediów społecznych, Clay Shirky, opowiedział publiczności, jak bardzo „zszokowani” byli profesjonalni nowojorscy krytycy restauracyjni, kiedy okazało się, że Zagat, zbierający opinie od szerokich mas użytkowników serwis recenzujący, uznał Union Square Cafe za najlepszą restaurację w mieście. Shirky uważa, że profesjonalni krytycy wcale nie są tacy mądrzy, jak im się wydaje, bo w rzeczywistości, w dobie Big Data, czyli przetwarzania i analizy ogromnych zbiorów danych, krytycy nie są już nawet potrzebni. Na tamtym spotkaniu, choć Union Square Cafe jest moją ulubioną nowojorską restauracją (masy mają rację!), zastanawiałem się cierpko, czy zdaniem Shirky’ego krytycy są także na tyle głupi, żeby uważać Alice Munro za pisarkę lepszą od Jamesa Pattersona. Ale teraz zwycięstwo Trumpa jedynie potwierdziło słuszność kpin Shirky’ego z ekspertów. Dzięki portalom społecznościowym Trump ominął krytyczny establishment, a dostatecznie wielu reprezentantów mas w kluczowych niezdecydowanych stanach uznało jego niewybredny dowcip i prowokacyjne przemówienia za „lepsze” niż pełna niuansów argumentacja i biegłość w polityce Clinton. Jedno wynika z drugiego: bez Twittera i Facebooka nie ma Trumpa.
Po wyborach przez krótki czas wydawało się, że Mark Zuckerberg bierze w pewnym sensie odpowiedzialność za stworzenie popularnej platformy dla fake newsów o Clinton i sugeruje, że Facebook może postarać się aktywniej filtrować newsy (życzę powodzenia). Z kolei Twitter się nie wychylał. Skoro Trump nieustannie ćwierkał na Twitterze, co mógł sam Twitter powiedzieć? Że dzięki temu świat jest lepszy?
W grudniu moja ulubiona stacja radiowa w Santa Cruz, KPIG, zaczęła reklamować sfingowane usługi terapeutyczne dla osób uzależnionych od dyszących nienawiścią do Trumpa tweetów i postów na Facebooku. W następnym miesiącu, tydzień przed wprowadzeniem Trumpa na urząd, PEN American Center organizowało spotkania w całym kraju w ramach sprzeciwu wobec ataków na wolność słowa, których ich zdaniem Trump dokonuje. Chociaż narzucone przez jego administrację ograniczenia w podróżowaniu spowodowały, że głos pisarzy z krajów muzułmańskich z większym trudem docierał do Stanów Zjednoczonych, jedynym zarzutem, którego w styczniu Trumpowi nie można było postawić, było jakiekolwiek ograniczenie swobody wypowiedzi. Jego kłamliwe, zastraszające tweety to wolność słowa na sterydach. Zaledwie kilka lat wcześniej ten sam PEN nagrodził zaangażowanie Twittera na rzecz wolności wypowiedzi za rolę, którą odegrał w arabskiej wiośnie i którą też sam nagłośnił. Faktycznym rezultatem arabskiej wiosny było umocnienie autokratyzmu, później zaś Twitter w rękach Trumpa okazał się idealnie skrojoną platformą autokracji, a to jeszcze nie koniec ironii. W tym samym tygodniu stycznia postępowe amerykańskie księgarnie i autorzy zasugerowali bojkot wydawnictwa Simon and Schuster za zbrodnię, jaką był zamiar opublikowania jednej książki marnego prawicowego prowokatora Mila Yiannopoulosa. Najbardziej rozsierdzone księgarnie trąbiły, że odmówią sprzedaży wszystkich tytułów z wydawnictwa S&S, prawdopodobnie łącznie z książkami Andrew Solomona, prezesa PEN. Dyskusja zakończyła się dopiero, gdy S&S rozwiązało umowę z Yiannopoulosem.
Trump i jego skrajnie prawicowi poplecznicy z przyjemnością podburzają osoby poprawne politycznie, ale mają taką możliwość wyłącznie dzięki temu, że te osoby dają się podburzać – studenci i aktywiści uważają, że mają prawo nie słyszeć rzeczy, które ich irytują, i zakrzyczeć pomysły, które ich obrażają. Nietolerancja szczególnie rozkwita w Internecie, gdzie wyważone słowa są karane brakiem kliknięć, niewidzialne algorytmy Facebooka i Google’a odsyłają nas w stronę treści, z którymi się zgadzamy, a nonkonformistyczne głosy milczą ze strachu przed komentarzami pełnymi obelg, przed trollowaniem lub odlajkowaniem. Kończy się to zamknięciem we własnej bańce, w której człowiek czuje, że ma absolutne prawo do swojej nienawiści, niezależnie od tego, co jest jej obiektem. I właśnie tu zauważamy kolejną różnicę między esejem a z pozoru podobnymi