Koniec końca świata. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.
stwierdził, że nie jest to „fakt autentyczny” – ale nie mniej byłem zły na lewicę. Przeczytałem nową książkę Naomi Klein, To zmienia wszystko, w której zapewniała czytelników, że chociaż „czasu jest niewiele”, mamy jeszcze dziesięć lat, by radykalnie przestawić globalną gospodarkę i zapobiec wzrostowi globalnych temperatur o ponad dwa stopnie Celsjusza do końca wieku. Optymizm Klein był wzruszający, ale jednocześnie świadczył o wypieraniu prawdy. Jeszcze przed wyborem Donalda Trumpa nie było żadnego dowodu na to, że ludzkość jest zdolna – pod względem politycznym, psychologicznym, etycznym, ekonomicznym – do zredukowania emisji dwutlenku węgla na tyle szybko i znacząco, żeby wszystko zmienić. Nawet Unii Europejskiej, która wcześnie zajęła się klimatem i lubiła pouczać inne regiony, jakie to są nieodpowiedzialne, wystarczyło pojawienie się kryzysu w 2009 roku, żeby skoncentrowała się na wzroście gospodarczym. Jeśli w ciągu następnych dziesięciu lat nie dojdzie do światowego buntu przeciwko kapitalizmowi wolnorynkowemu – a taki scenariusz, jak utrzymuje Klein, wciąż jeszcze może nas uratować – najbardziej prawdopodobny wzrost temperatury w tym stuleciu sięgnie sześciu stopni. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli uda nam się uniknąć wzrostu o dwa stopnie do roku 2030.
Prawda o globalnym ociepleniu w coraz wyraźniej podzielonym państwie jest jeszcze mniej wygodna dla lewicy niż dla prawicy. Płynące z prawej strony zaprzeczenia stanowiły odrażające kłamstwa, ale przynajmniej zgadzały się z pewnym chłodnym realizmem politycznym. Lewica, po zjadliwym skrytykowaniu prawicy za jej intelektualną nieuczciwość i po przekształceniu prawdy o klimacie w polityczne hasła, znalazła się obecnie w beznadziejnej sytuacji. Musiała nadal upierać się przy prawdziwości nauki o klimacie, utrzymując jednocześnie fikcję, że przez zbiorowe działanie na świecie można powstrzymać najgorsze: że powszechne uznanie faktów, które tak naprawdę mogło wszystko zmienić w 1995 roku, wciąż może wszystko zmienić. Bo w przeciwnym razie co za różnica, że republikanie polemizowali z nauką?
A ponieważ moje sympatie były lewicowe – redukcja emisji dwutlenku węgla jest znacznie lepsza niż bezczynność; każde pół stopnia mniej może coś zmienić na lepsze – również ja miałem większe oczekiwania. Zaprzeczanie ponurej rzeczywistości, udawanie, że porozumienie paryskie może zapobiec katastrofie, mogło być zrozumiałe ze względów taktycznych, żeby zmotywować ludzi do zmniejszenia emisji, żeby nie umarła nadzieja, jednak pod względem strategicznym przyniosło więcej złego niż dobrego. Schodziło z etycznych wyżyn, obrażało inteligencję nieprzekonanych wyborców („Naprawdę? Mamy jeszcze dziesięć lat?”) i uniemożliwiło szczerą dyskusję o tym, w jaki sposób globalna społeczność powinna przygotować się na drastyczne zmiany i jak należy rekompensować takim krajom jak Bangladesz to, co zrobiły z nimi takie kraje jak Stany Zjednoczone.
Priorytety wypaczała również nieuczciwość. W ciągu ostatnich dwudziestu lat ruch ekologiczny stał się niewolnikiem jednego problemu. Częściowo z autentycznej obawy, a częściowo też dlatego, że podnoszenie problemów człowieka było politycznie mniej ryzykowne – mniej elitarystyczne – niż mówienie o naturze, wszystkie wielkie organizacje pozarządowe zajmujące się ochroną środowiska zainwestowały swój polityczny kapitał w walkę ze zmianą klimatu, czyli w problem z ludzką twarzą. Organizacją pozarządową, która mnie jako miłośnika ptaków szczególnie rozwścieczyła, było towarzystwo przyrodnicze National Audubon Society, instytucja niegdyś bezkompromisowo broniąca ptaków, teraz ospała, z rozbudowanym działem public relations. I to właśnie ten dział PR we wrześniu 2014 roku z wielką pompą ogłosił światu, że największym zagrożeniem dla ptaków w Ameryce Północnej są zmiany klimatu. To oświadczenie było nieuczciwe zarówno w szczegółach, ponieważ jego sformułowanie nie pokrywało się z konkluzjami naukowców pracujących dla stowarzyszenia, jak i w ogólności, ponieważ ani jednego przypadku śmierci ptaka nie można było przypisać emisji dwutlenku węgla. W 2014 r. najpoważniejszymi zagrożeniami dla amerykańskich ptaków były utrata siedlisk oraz koty wychodzące. Powołując się na modne hasło o zmianach klimatycznych, Audubon ściągnęło na siebie sporą uwagę liberalnych mediów, dzięki czemu udało się zdobyć przewagę nad kwestionującą naukę prawicą. Ale wcale nie było jasne, w jaki sposób pomogło to ptakom. Wydaje mi się, że jedynym praktycznym skutkiem tej deklaracji Audubona było zniechęcenie ludzi do zajmowania się realnymi niebezpieczeństwami, które obecnie zagrażają przyrodzie.
Bardzo rozzłoszczony doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli napiszę esej. Zacząłem od jeremiady przeciwko National Audubon Society, rozszerzyłem ją na pogardliwe potępienie ruchu ekologicznego w ogóle, a potem zacząłem budzić się w nocy, ogarnięty paniką, w którą wpędzały mnie wyrzuty sumienia i wątpliwości. Esej jest dla pisarza lustrem, a mnie nie spodobało się to, co zobaczyłem w moim. Dlaczego tak zjadliwie krytykuję kolegów liberałów, kiedy o wiele gorsi są ci, którzy zaprzeczają zmianom klimatycznym? Perspektywa zmian klimatu była dla mnie równie obrzydliwa, jak dla atakowanych przeze mnie grup. Każdy dodatkowy stopień globalnego ocieplenia przyniesie cierpienie kolejnych setek milionów ludzi na całym świecie. Czy obniżenie nawet o pół stopnia nie jest warte zmasowanego wysiłku? Czy nie wstyd mówić o ptakach, kiedy zagrożone są dzieci w Bangladeszu? Tak, punktem wyjścia mojego eseju było to, że ponosimy etyczną odpowiedzialność za inne gatunki, tak samo jak i za nasz własny. A co będzie, jeśli to założenie jest fałszywe? I nawet jeśli to prawda, czy ja sam rzeczywiście dbałem o różnorodność biologiczną? A może byłem tylko uprzywilejowanym białym facetem, który lubi oglądać ptaki? I nawet nie ptasiarzem o czystym sercu – tylko kolekcjonerem pozycji na liście!
Po trzech nocach zwątpienia we własne morale i motywy zadzwoniłem do Henry’ego Findera i powiedziałem mu, że nie mogę napisać tego tekstu. Wielokrotnie rozprawiałem o kwestiach klimatycznych wśród znajomych i podobnie myślących działaczy zajmujących się ochroną przyrody, ale nie różniło się to od większości dyskusji w Internecie, gdzie czujemy się chronieni improwizowanym charakterem tego, co piszemy, oraz znaną nam życzliwością odbiorców. Próba napisania czegoś kompletnego, eseju, uświadomiła mi, jak powierzchowne jest moje myślenie. Jednocześnie ogromnie zwiększyła ryzyko narażenia się na wstyd, ponieważ nie pisałem teraz w sposób swobodny i kierowałem słowa do publiczności prawdopodobnie składającej się z wrogo nastawionych do mnie nieznajomych. Po napomnieniu ze strony Henry’ego (Dlatego właśnie) zacząłem myśleć o eseiście jak o strażaku, który musi biec prosto w płomienie wstydu, podczas gdy wszyscy przed nimi uciekają. Ale teraz miałem dużo więcej powodów do obaw niż dezaprobata matki.
Niewykluczone, że już nigdy więcej nie sięgnąłbym po ten swój esej, gdybym nie zdążył kliknąć przycisku na stronie internetowej Audubona, potwierdzając w ten sposób, że tak, chcę przyłączyć się do walki ze zmianą klimatu. Zrobiłem to tylko po to, żeby zebrać retoryczną amunicję do wykorzystania przeciwko Audubonowi, ale po tym kliknięciu zasypała mnie lawina bezpośrednio do mnie adresowanych próśb o wpłatę. W ciągu sześciu tygodni dostałem ich co najmniej osiem, wszyscy prosili mnie o przekazanie pieniędzy, a podobna lawina zasypała też skrzynkę odbiorczą poczty elektronicznej. Kilka dni po rozmowie z Henrym otworzyłem jeden z maili i zobaczyłem swoje zdjęcie – na szczęście wyglądałem na nim korzystnie – zrobione w 2010 roku dla magazynu „Vogue”, który ubrał mnie lepiej, niż sam to robiłem, i upozował mnie w polu z lornetką jak prawdziwego ptasiarza. Nagłówek maila brzmiał: „Dołącz do autora Jonathana Franzena i wspieraj Audubon”. Kilka lat wcześniej w wywiadzie dla magazynu „Audubon” rzeczywiście uprzejmie pochwaliłem tę organizację, a przynajmniej jej periodyk, jednak nikt nie prosił mnie o zgodę na wykorzystanie mojego imienia i nazwiska w celu zbierania pieniędzy. Miałem też wątpliwości, czy ten mail jest w ogóle legalny.
Nieco przyjemniejszej zachęty, by powrócić do eseju, dostarczył mi Henry. O ile wiem, ptaki w ogóle Henry’ego nie interesowały,