Elity Mediolanu. Tara PammiЧитать онлайн книгу.
ara Pammi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cena kreacji, którą miała na sobie, była odwrotnie proporcjonalna do jej praktyczności, o wygodzie już nie wspominając. Mocno wydekoltowana sukienka była tak wąska, że zachodziła obawa, że przy jakimś śmielszym ruchu delikatny jedwab po prostu się rozedrze. Asymetryczny dół, wykończony długimi frędzlami, odsłaniał lewe udo do dość niepokojącej wysokości. Cieniutkie szpilki sandałków były tak niebotyczne, że palce z ledwością sięgały podłogi.
Pia Vito przestąpiła z nogi na nogę, usiłując nie stracić równowagi. Ciekawe, czy mogłaby obliczyć wysokość obcasa, znając rozmiar buta i szacując miarę kąta, jaki stopa tworzy z podłogą. Przez chwilę bawiła się tą myślą, powoli popijając wodę mineralną z wysokiej szklanki, ozdobionej plasterkiem pomarańczy.
Nie była przyzwyczajona do włoskich upałów. Ani do noszenia strojów i błyskotek, które z pewnością kosztowały więcej niż niejeden całkiem przyzwoity, rodzinny samochód. Ani, tym bardziej, do bycia w centrum zainteresowania… Kątem oka dostrzegła trzech ciemnowłosych przystojniaków, którzy zmierzali w jej stronę rozkołysanym krokiem salonowych lwów wybierających się na łowy.
Tylko nie to. W geście desperacji uniosła dłoń do czoła i wplotła palce we włosy. Błąd! Zupełnie zapomniała, że jej niesforne loki zostały elegancko upięte, i – rzecz całkowicie absurdalna – przystrojone diademem, który aż skrzył się od brylantów i pereł. Długie kolczyki, które przy każdym ruchu muskały jej odsłoniętą szyję, również stanowiły misterne połączenie brylantów i pereł, podobnie jak naprawdę ciężki, okazały wisior na łańcuszku z białego złota, który ku jej utrapieniu sprawiał, że wszyscy gapili się w jej dekolt. Do kompletu miała jeszcze szeroką bransoletkę. O ile się nie myliła, paseczki sandałków również ozdobiono prawdziwymi brylantami i perłami.
Pia jeszcze nigdy w życiu nie widziała tylu brylantów i pereł naraz. Pomyślała przelotnie, że nawet gdyby zdołała oszacować w przybliżeniu ich liczbę i objętość, nie miałaby zielonego pojęcia, ile są warte. Nie znała się na takich rzeczach, a tymczasem zrobiono z niej chodzącą wystawę sklepu jubilerskiego. Że czuła się z tym niekomfortowo, to mało powiedziane. Była zdrętwiała z tremy. Zacisnęła palce na szklance i rzuciła wokół spłoszonym spojrzeniem. Marzenie miała tylko jedno – uciekać. Obawiała się, że nie wytrzyma kolejnej rozmowy z najbardziej nawet uroczymi krewnymi albo znajomymi swojej wielkiej włoskiej rodziny, której nie znała. Nie zmusi się do tego, by z uśmiechem udawać zainteresowanie, słuchając niezbyt oryginalnych komplementów wygłaszanych bardzo oryginalnym angielskim. A już na pewno nie zgodzi się na kolejny taniec w tych absurdalnych butach, które grożą śmiercią lub kalectwem!
Jedyny mężczyzna, który się dla niej liczył, przypatrywał jej się z drugiego końca salonu, unosząc w geście uznania na wpół opróżniony kieliszek z winem. Uśmiechał się szeroko, w jego ciemnych oczach lśniło zadowolenie. Nikt inny nie zdołałby jej zmusić, żeby wzięła udział w uroczystej kolacji z tańcami, wydanej na dwieście osób, i to w dodatku tak ostentacyjnie wystrojona. On, cóż, wystarczyło, że poprosił. Choć prawie go nie znała, zrobiłaby dla niego… niemal wszystko. Był przecież jej dziadkiem. Odpowiedziała mu uśmiechem, najradośniejszym, na jaki mogła się zdobyć. Trzej młodzieńcy byli coraz bliżej. Otwarcie oceniali ją taksującym wzrokiem, wymieniając głośne uwagi, dla niej niezrozumiałe, dla nich zapewne szalenie zabawne.
Dosyć tego.
Udając, że ich nie dostrzega, zrobiła w tył zwrot i ruszyła ku drzwiom. Jeśli będą tak zdeterminowani, by ścigać ją aż do zamkniętej dla gości, prywatnej części willi, nie zawaha się ukryć w toalecie! Oceniła prędkość, z jaką posuwali się naprzód jej niedoszli adoratorzy, i dystans, jaki dzielił ją od wyjścia z salonu. Wiedziała, że musi dotrzeć do drzwi przed nimi, idąc na tyle spokojnie, by nie sprawiać wrażenia, że ucieka. Ruch jednostajny, nakazała sobie. Jednostajny, a nie jednostajnie przyspieszony…
Łatwiej rzecz zaplanować, niż wykonać. Mogła przysiąc, że czuje na plecach zaciekawione spojrzenia gości. Zrobiła kilka kroków, zdecydowanie zbyt szybkich i nerwowych. Kolejny błąd. Nagle zrozumiała z przerażeniem, że jej buty tracą przyczepność na gładkiej, kamiennej posadzce. Wygięła się nienaturalnie, walcząc o odzyskanie równowagi. Na próżno. Poczuła jeszcze mrowienie paniki w końcach palców, zakręciło jej się w głowie… wiedziała, że wystarczy jedna dziesiąta sekundy, a gruchnie o ziemię, robiąc nie lada sensację i przy okazji boleśnie się tłukąc.
W następnej chwili ze zdumieniem przekonała się, że ktoś był szybszy – szybszy niż jej bezwładne ciało, nabierające przyspieszenia ziemskiego. Czyjeś silne ramiona chwyciły ją wpół, dość bezceremonialnie, i tak pewnie, jakby była niezgrabnym szczeniakiem, któremu rozjechały się łapki, a nie dorosłą kobietą, mierzącą – bagatela – sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu.
Krzyknęła cicho, targnęła się, by dotknąć nogami posadzki, zarazem machinalnie usiłując poprawić okulary na nosie. Wszystko wyszło niezbyt zręcznie, jakby dostała jakichś konwulsji. W dodatku, okularów przecież nie miała, bo za namową dziadka zamieniła je na soczewki kontaktowe, do których zresztą wciąż nie mogła się przyzwyczaić.
– Proszę się uspokoić. Przecież nic się nie stało. – Głos był niski, lekko schrypnięty, i Pia wyraźnie słyszała w nim kpinę. Oraz, co dziwniejsze – nutę wrogości.
– Przepraszam. To znaczy, dziękuję – wydukała, robiąc wszystko, by znów stanąć pewnie na własnych nogach. Już, już prawie się jej to udało, i wtedy popełniła kolejny błąd – skupiła wzrok na mężczyźnie, który uratował ją przed wywinięciem widowiskowego orła na oczach całej śmietanki towarzyskiej Mediolanu.
Och! Pia poczuła, że miękną jej kolana. Zupełnie nie w porę. No tak, ale jej organizm nie pytał, czy pora jest właściwa, by dosłownie zalać swój system nerwowy dopaminą i noradrenaliną. Wystarczył potężny impuls, jakim był widok nieznajomego wybawcy. I fakt, że ten wciąż trzyma ją w mocnym, bezceremonialnym uścisku.
Był najpiękniejszym okazem samca gatunku homo sapiens, jakiego kiedykolwiek widziała. Zacisnęła mocno powieki i dopiero po kilku sekundach odważyła się znowu je unieść. Ten zabieg, oczywiście, nic nie dał. Nadal miała go przed sobą, jego twarz była blisko, bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Wyraziste ciemne oczy pod grubymi, szeroko zarysowanymi brwiami. Mocna linia podbródka i usta o kształcie, którego nie potrafiła zdefiniować – surowym, nawet twardym, lecz pomimo tego, a może właśnie dzięki temu, nieodparcie zmysłowym. Był wysoki – musiał być wysoki, skoro z taką łatwością ją podtrzymywał, a ona, jeśli nie uniosła wysoko głowy, miała przed oczami jego szeroki tors, obleczony w popielatą koszulę i czarną marynarkę. Dlaczego ci Włosi mieli takie upodobanie do noszenia czarnych strojów pod tym palącym, śródziemnomorskim słońcem? – pomyślała przelotnie. Musiał też być silny i pewny siebie, bo wciąż trzymał ją w bezceremonialnym uścisku, jak ktoś, kto dokładnie wie, co robi, i nie potrzebuje nikogo pytać o zdanie. Odpowiedział na jej spłoszone spojrzenie chłodnym, taksującym wzrokiem.
A ona nagle zrozumiała, że dokładnie wie, kim jest ten mężczyzna.
Choć widziała go po raz pierwszy w życiu, miała wrażenie, że całkiem nieźle go zna. Odkąd, na początku lata, przyjechała do Mediolanu na zaproszenie Giovanniego Vita, który nie mógł się doczekać, by poznać odnalezioną po latach wnuczkę, niemal codziennie słyszała o niejakim Raphaelu Mastrantino. Chrzestny syn starego Gia, jego prawa ręka w biznesie, dyrektor generalny firmy Vito Automobiles, był, zdaniem dziadka, nie tylko piekielnie zdolnym i pewnym siebie biznesmenem, który przemienił niewielki rodzinny warsztat samochodowy Vita w znany bogatym pasjonatom motoryzacji na całym świecie zakład produkujący bardzo luksusowe i bardzo szybkie samochody, ale też najprzystojniejszym mężczyzną w całym mieście, ucieleśnieniem marzeń wszystkich singielek z mediolańskiej śmietanki towarzyskiej.
Pia poznała dziadka już na tyle dobrze, by wiedzieć, że, jak rasowy Włoch, uwielbiał koloryzować. Tym razem jednak musiała przyznać, że Gio ani na jotę nie minął się z prawdą. Zapomniał jedynie dodać, że Raphael jest nie tylko bosko przystojny, ale też arogancki jak sam diabeł. I że z jakiegoś