Pogrzebani. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
i był wdzięczny za to, co mógł dostać. Spojrzał przez obwisłe liście okazałej magnolii, która górowała nad tą mało uczęszczaną wiejską drogą dwadzieścia kilometrów na północny zachód od Neapolu.
Ercole, wysoki, młody i muskularny, o pociągłej twarzy i zbyt chudy jak na gust jego matki, popatrzył przez lornetkę Bausch & Lomb na przeciwległą stronę pola, które oddzielało go od opuszczonej budowli znajdującej się sto metrów dalej. Mimo że już zmierzchało, było na tyle jasno, że nie potrzebował nakładek noktowizyjnych. Ziemia była tu zaniedbana, zarośnięta chwastami, wśród których walczyły o przetrwanie i marniały zabłąkane warzywa. Co mniej więcej dziesięć metrów jak wielkie, porzucone zabawki leżały części starych maszyn, fragmenty blaszanych rur i szkielety pojazdów, zdaniem trzydziestoletniego Ercolego przypominające rzeźbę, którą widział kiedyś na wystawie w paryskim Centrum Pompidou podczas długiego weekendu ze swoją ówczesną dziewczyną. Ercolemu sztuka była obojętna. Nie lubił jej (w przeciwieństwie do swojej dziewczyny, która wielbiła ją całym sercem, co jasno tłumaczyło krótki żywot tamtego romansu).
Wysiadł z samochodu i uważnie przyjrzał się budynkowi po drugiej stronie pola. Mrużył oczy, choć to raczej nie poprawiało widoczności w jesiennym zmierzchu. Stał lekko pochylony; mundur i czapka z szerokim daszkiem, nad którym rozkładał skrzydła groźny orzeł, były szare i kontrastowały z odcieniami płowej żółci i brązu otoczenia. Dopóki z nieba sączyło się światło, musiał uważać, by nie zostać zauważony.
Znowu pomyślał: czy to właśnie ta szansa złapania przestępcy?
Czy wewnątrz czai się sprawca?
Ercole widział w domu zapaloną lampę, a poruszający się cień zdradzał czyjąś obecność. I nie było to zwierzę. Każdy gatunek porusza się w charakterystyczny sposób, a Ercole bardzo dobrze się na tym znał: te cienie rzucał homo sapiens, który – beztrosko i nie podejrzewając niczego – chodził po wnętrzu budynku. Choć światło dzienne szybko gasło, Ercole wyraźnie widział ślady kół dużego samochodu w trawie i łanie starej pszenicy. Niektóre łodygi zdążyły się już wyprostować, co oznaczało, że Antonio Albini – jeżeli to rzeczywiście był podejrzany, ten diabeł wcielony – przebywa tam już od dłuższego czasu. Funkcjonariusz przypuszczał, że przyjechał z pierwszym brzaskiem i po długim, szalenie pracowitym dniu zamierzał się wymknąć, gdy zmierzch pogrąży łagodne zbocza wzgórz w coraz gęstszym granatowym mroku.
Czyli niedługo.
Modus operandi Albiniego polegał na tym, że na scenę swoich przestępstw wybierał właśnie takie opuszczone miejsca, ale jeździł tam wyłącznie pod osłoną ciemności, aby nikt go nie widział. Szczwany lis zwykle wcześniej obserwował przyszłą kryjówkę, a Ercole dzięki mozolnej pracy śledczej znalazł przy tej drodze świadka, robotnika rolnego, który zeznał, że człowiek o wyglądzie odpowiadającym rysopisowi Albiniego dwa tygodnie temu oglądał budynek.
– Zachowywał się podejrzanie – poinformował go szpakowaty mężczyzna. – Tego jestem pewien. – Wniosek, jak domyślał się Ercole, który robotnik wyciągnął jedynie na potrzeby rozmowy z funkcjonariuszem policji. Sam w podobny sposób mógłby rozmawiać z gliną, kiedy był młody i kręcił się po Spaccanapoli albo którymś z pobliskich placów Neapolu, i karabinier zapytałby go znudzonym głosem, czy widział bandytę, który uciekł z ukradzioną torebką albo zręcznie zsunął z przegubu nieuważnego przechodnia zegarek Omega.
Bez względu na to, czy intruz zachowywał się podejrzanie, czy nie, spostrzeżenie robotnika warto było sprawdzić, i Ercole poświęcił sporo czasu na obserwację domu. Jego przełożony uważał, że badanie niepewnych tropów zajmowało mu za dużo czasu. Policjant musiał jednak tak postąpić. Ścigał Albiniego równie nieustępliwie, jak prawdopodobnie tropiłby Potwora z Florencji, gdyby przed laty pracował w toskańskiej policji.
Przestępstwa nie mogły ujść Albiniemu płazem.
Znowu mignął cień.
Odezwała się żaba, w nadziei, że zrobi wrażenie na partnerze.
Łan wysokiej, zapomnianej pszenicy pokłonił się na wietrze jak parafianie przed księdzem.
A w oknie pojawiła się głowa. Tak jest! To był drań, któremu poświęcił mnóstwo ciężkiej pracy. Okrągły, przypominający wieprza Antonio Albini. Ercole widział gęsty wianuszek włosów okalający łysą czaszkę. Odruchowo chciał zrobić unik, by uciec przed demonicznym spojrzeniem spod brwi czarownika. Podejrzany nie wyglądał jednak na zewnątrz. Patrzył gdzieś w dół.
Lampy w środku zgasły.
A serce Ercolego zamarło ze zgrozy.
Nie, nie! Już wychodzi? Przed nocą? Może odludzie dodało mu pewności siebie i przekonało, że nikt go nie zobaczy. Ercole sądził, że po sprawdzeniu tożsamości lokatora domu będzie miał mnóstwo czasu na wezwanie wsparcia.
Musiał zatem odpowiedzieć na pytanie: czy powinien zatrzymać tego człowieka sam?
Zdał sobie jednak sprawę, że nie miał innego wyjścia. Jego obowiązkiem było aresztowanie Albiniego bez względu na ryzyko. Był gotowy na wszystko, aby go dorwać.
Jego dłoń powędrowała na spoczywającą na biodrze berettę kalibru 9 milimetrów. Nabrał głęboko powietrza w płuca i ruszył przez pole, uważnie stawiając kroki. Ercole Benelli regularnie studiował podręczniki procedur Korpusu Karabinierów, a także Policji Państwowej i Gwardii Finansowej – nie mówiąc o procedurach organów ścigania w innych krajach oraz Europolu i Interpolu. Mimo że miał niewiele okazji samodzielnie kogoś aresztować, znał urzędowo zatwierdzone techniki zatrzymywania i stosowania środków przymusu wobec podejrzanych.
Przystanął przy szczątkach kombajnu, po czym ukrył się wśród stalowych beczek ustawionych jak Stonehenge. Słuchał głuchego dudnienia, które dobiegało z dobudowanego garażu. Wiedział, co jest źródłem niepokojących odgłosów, i ogarnęła go jeszcze większa wściekłość na Albiniego za wszystkie popełnione przez niego przestępstwa.
Rusz się!
Wybiegł na podjazd przed domem.
W tym momencie z garażu wypadł minifurgon, czterokołowy piaggio poker, i pędził prosto na niego.
Młody policjant nie cofnął się nawet o krok.
Niektórzy wytrawni kryminaliści dobrze by się zastanowili, czy zabić funkcjonariusza policji. We Włoszech bandyci jeszcze czasem mieli honor. Ale Albini?
Pojazd się nie zatrzymał. Czy tego człowieka potrafi przekonać broń? Ercole uniósł duży, czarny pistolet. Dyszał i serce mu waliło, ale uważnie wycelował jak na strzelnicy i zsunął palec na spust. Beretta była bardzo czuła i starał się jeszcze nie naciskać, ale lekko muskał palcem metalową krzywiznę.
Chyba właśnie to, nie honor, przyniosło pożądany skutek.
Furgonik zwolnił i zatrzymał się niezgrabnie z piskiem hamulców. Albini przymrużył oczy, a po chwili wytoczył cielsko z kabiny. Zrobił ciężki krok naprzód i stanął z rękami na biodrach.
– Co pan wyprawia? – zapytał zdumiony, jak gdyby naprawdę nie rozumiał.
– Proszę trzymać ręce na widoku.
– Kim pan jest?
– Aresztuję pana, Albini.
– Za co?
– Doskonale pan wie. Za handel fałszywymi truflami.
Włochy oczywiście słynęły z trufli: najdelikatniejszych i najbardziej poszukiwanych białych z Piemontu oraz mniej wyszukanych, czarnych z Toskanii. Ale Kampania też szczyciła się prężnym rynkiem truflowym – z okolic miasteczka Bagnoli Irpino w pobliżu parku Monti Picentini pochodziła ich czarna odmiana, ceniona za bogaty smak. W odróżnieniu od swoich jasnych kuzynów z północnych i środkowych Włoch, które