Pogrzebani. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
siedziały na pace samochodu, zerkając wesoło na Ercolego. Ale Albini trzymał je tylko na pokaz, ponieważ poszukiwania trufli prowadził w porcie, aby ustalić, w którym magazynie składuje się transporty z Guangdongu.
Mierząc do Albiniego z broni, Ercole podszedł do piaggio pokera i zajrzał pod brezentową plandekę zasłaniającą część platformy, gdzie zobaczył kilkanaście pustych kartonów z chińskimi znakami na boku i na listach przewozowych. Obok nich stały wiadra z ziemią, w której tkwiły szaroczarne trufle: kiedy Albini przed chwilą ładował je na pakę, Ercole słyszał głuchy łomot.
– To potwarz! Nie zrobiłem nic niezgodnego z prawem, panie… – Urwał i przechylił głowę.
– Benelli.
– Ach, Benelli! Jest pan może spadkobiercą właścicieli tej firmy motocyklowej? – Albini rozpromienił się w uśmiechu. – Albo rodziny producentów broni myśliwskiej?
Policjant nie odpowiedział, chociaż zachodził w głowę, jak przestępca zamierzał obrócić na swoją korzyść jego koligacje ze słynnymi rodzinami, gdyby takie miał, a nie miał.
Albini spoważniał.
– Ale mówię serio. Sprzedaję tylko towar, na który jest popyt, za uczciwą cenę. Nigdy nie twierdziłem, że pochodzą z Kampanii. Czy ktoś kiedykolwiek powiedział, że tak twierdziłem?
– Tak.
– W takim razie kłamał.
– Kilkadziesiąt osób mówi to samo.
– Czyli też kłamali. Co do jednego.
– Jeżeli nawet, to nie ma pan koncesji na import.
– Co w tym złego? Czy ktoś przez to zachorował? Nie. A jeżeli nawet są z Chin, to jakością nie ustępują truflom z naszego regionu. Niech pan powącha!
– Albini, sam fakt, że nie czuję ich zapachu, świadczy o tym, że są znacznie gorszej jakości.
I tak z pewnością było. Najlepsze trufle wydzielają jedyny w swoim rodzaju, nęcący i bardzo intensywny aromat.
Oszust przywołał na twarz coś w rodzaju pojednawczego uśmiechu.
– Spokojnie, Benelli, większość klientów restauracji nie zorientuje się przecież, czy zjada trufle z Kampanii, z Toskanii, z Pekinu czy z New Jersey w Ameryce?
Ercole wiedział, że to prawda.
Ale prawo jest prawem.
Zdjął z pasa kajdanki.
– Mam w kieszeni euro – powiedział Albini. – Dużo euro.
– Będą dowodem w sprawie. Do ostatniego centa.
– Ty draniu! – wzburzył się Albini. – Nie możesz tego zrobić.
– Wyciągnij ręce.
Mężczyzna skierował chłodny wzrok na szary mundur Ercolego, zatrzymując pogardliwe spojrzenie na insygniach na czapce i nad kieszenią rozpiętej pod szyją bluzy.
– Pan chce mnie aresztować? Strażnik od pilnowania rzadkich gatunków krów? Inspektor ochrony przeciwpożarowej? Trudno pana nazwać prawdziwym policjantem.
Pierwsze trzy zarzuty, choć wygłoszone obelżywym tonem, były trafione. Ostatnia uwaga chybiona. Ercole był pełnoprawnym funkcjonariuszem w służbie włoskiego rządu. Pracował w Corpo Forestale dello Stato, czyli Korpusie Państwowej Straży Leśnej, do której zadań rzeczywiście należało egzekwowanie przepisów w rolnictwie, ochrona zagrożonych gatunków, a także zapobieganie i zwalczanie pożarów w lasach. Pracowita i ambitna służba, którą założono na początku dziewiętnastego wieku, liczyła ponad osiem tysięcy funkcjonariuszy.
– Zapraszam, panie Albini. Pojedziemy na komisariat.
– Mam przyjaciół – warknął oszust. – W kamorze!
To zdecydowanie nie była prawda: owszem, organizacja przestępcza z siedzibą w Kampanii maczała palce w machinacjach związanych z jedzeniem i winem (oraz – paradoksalnie – ze skutkami tych działań, czyli śmieciami), ale żaden szanujący się boss gangu nie zaprosiłby do towarzystwa takiego drobnego cwaniaczka jak Albini. Nawet kamorra miała swój poziom.
– No, niech pan mi nie utrudnia pracy. – Ercole zrobił krok w jego stronę. Zanim jednak zdążył skuć ręce przestępcy, z drogi dobiegł ostrzegawczy krzyk. Słów nie dało się rozróżnić, ale krzyczący musiał być bardzo zdenerwowany.
Albini cofnął się, by Ercole nie zdołał go dosięgnąć. Policjant też się odsunął i uniósł broń, myśląc, że być może pomylił się w ocenie sytuacji, że Albini rzeczywiście ma przyjaciół w kamorze, którzy właśnie nadciągają z odsieczą.
Ale przekonał się, że krzyczy do nich cywil, młody człowiek na sportowym rowerze, który zbliżał się do nich, pedałując zawzięcie i chybocząc się na nierównościach terenu. Wreszcie dał za wygraną, zeskoczył, położył rower na ziemi i resztę drogi pokonał biegiem. Miał na głowie aerodynamiczny kask, a jego strój składał się z obcisłych niebieskich spodenek i koszulki Juventusu w czarno-białe pasy, z logo Jeepa na piersi.
– Halo! Proszę pana!
Albini zaczął się wycofywać.
– Nie! – warknął Ercole. Uniósł broń, a korpulentny mężczyzna znieruchomiał.
Zdyszany kolarz dobiegł do nich, zerknął na berettę i podejrzanego. Miał zaczerwienioną twarz i na skroniach pulsowały mu żyły.
– Tam na drodze! Widziałem! To się stało na moich oczach! Musi pan tam jechać!
– Spokojnie. Proszę wolniej mówić.
– Napaść! Jakiś człowiek czekał na przystanku. Po prostu sobie siedział. A z zaparkowanego samochodu wyskoczył drugi i nagle złapał tamtego z przystanku i zaczęli się szarpać! – Pomachał telefonem. – Wezwałem policję, ale powiedzieli mi, że ktoś może przyjechać dopiero za pół godziny. Przypomniałem sobie, że mijałem wcześniej samochód straży leśnej, no i przyjechałem sprawdzić, czy pan tu jest.
– Napastnik miał broń?
– Nie widziałem.
Ercole pokręcił głową i na moment zamknął oczy. Jezu Chryste. Dlaczego akurat teraz? Zerknął na Albiniego, który wydął wargi z miną niewiniątka.
Nie mógł zlekceważyć napadu. Złodziej? Mąż zaatakował kochanka żony?
Psychopata zabijający dla przyjemności?
Kuzyn Potwora z Florencji?
Podrapał się po brodzie z namysłem. No dobrze. Skuje Albiniego i zostawi go na pace jego samochodu, a potem wróci.
Oszust jednak wykorzystał okazję. Pobiegł sprintem do piaggio i wskoczył za kierownicę.
– Żegnam, Benelli!
– Stój!
Zawarczał silnik i miniaturowy pojazd z klekotem wyminął Ercolego oraz rowerzystę.
Policjant uniósł pistolet.
– Zastrzelisz mnie dla marnej trufli?! – krzyknął Albini przez otwarte okno. – Nie sądzę. Żegnam, gliniarzu od świń i krów, strażniku zagrożonych piżmaków!
Ercole czuł, że twarz płonie mu z gniewu i wstydu. Wsunął berettę do kabury i truchtem ruszył w kierunku forda.
– Niech pan wsiada ze mną! – zawołał przez ramię do kolarza. – I pokaże mi, gdzie to się dokładnie stało. Szybko, człowieku. Szybko!
ROZDZIAŁ 10
Na przystanek nadjeżdżały radiowozy.
Zjawiła się para policjantów z neapolitańskiego lotnego patrolu – w niebieskim alfa romeo policji