Pogrzebani. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
Thom zdążył zaprotestować, zniknęła. Sachs się zaśmiała.
– Zrobiłeś mnie w balona – mruknął opiekun. – To jest lodziarnia. Kto mógł wiedzieć, że mają koncesję na alkohol?
– Lubię Włochy – oświadczył Rhyme.
– A gdzie się nauczyłeś włoskiego? Skąd w ogóle wiesz, co to jest grappa?
– Z przewodnika po Włoszech Frommera – odrzekł Rhyme. – Pożytecznie wykorzystałem czas podczas lotu. Ty natomiast, jak zauważyłem, wolałeś spać.
– Tobie też by się to przydało.
Pojawiły się napoje, a Rhyme prawą dłonią uniósł kieliszek i skosztował.
– Bardzo… orzeźwiająca. Powiedziałbym, że docenienie tego smaku wymaga czasu.
Thom wyciągnął rękę.
– Jeżeli ci nie smakuje…
Rhyme odsunął kieliszek.
– Potrzebuję czasu, żeby w tym zasmakować.
Usłyszała ich stojąca niedaleko kelnerka.
– Niestety, my nie mamy tu najlepsza grappa – usprawiedliwiała się skruszona. – Ale jak pójdziecie do większej restauracji, dadzą wam więcej i lepiej grappy. I destylat. Podobny do grappy. Musicie spróbować oboje. Najlepsze są z Barolo w Piemoncie i z Wenecja Euganejska. Na północy. Ale to moje zdanie. Skąd przyjechaliście?
– Z Nowego Jorku.
– Ach, Nowy Jork! – Oczy jej rozbłysły. – Manhattan?
– Tak – odparła Sachs.
– Kiedyś pojadę tam. Byłam z rodziną w Disneyland. Na Florydzie. Odwiedzę Nowy Jork. Chcę jechać na łyżwach na lodzie w Rockefeller Center. Czy można jeździć tam cały czas?
– Tylko zimą – powiedział Thom.
– Allora, dziękuję!
Rhyme wypił drugi łyk grappy. Mimo że smakowała już łagodniej, postanowił skosztować którejś z lepszych odmian. Zatrzymał wzrok na frontonie komendy policji, na którą zerkał niemal bez przerwy. Przełknął grappę i pociągnął następny łyk.
Thom, który z wyraźną przyjemnością delektował się deserem i kawą, spojrzał na niego podejrzliwie.
– Wyglądasz o wiele lepiej – zauważył. – Na mniej zmęczonego.
– Tak. Niewiarygodne.
– Chociaż mam wrażenie, jakbyś na coś niecierpliwie wyczekiwał.
Miał rację.
– Na co?
– Na to – rzekł Rhyme, kiedy zadzwonił telefon Sachs.
Zmarszczyła brwi.
– Nie ma numeru.
– Odbierze. Wiemy, kto to.
– Wiemy?
– I włącz głośnik.
Stuknęła w ekran.
– Halo?
– Detektyw Sachs?
– Tak.
– Tak, tak. Massimo Rossi.
– Zapłać – polecił Thomowi Rhyme, kończąc grappę.
– I kapitan Rhyme? – dopytywał Rossi.
– Słucham, panie inspektorze.
– Miałem nadzieję, że jeszcze złapię państwa gdzieś w pobliżu.
– Jesteśmy w kawiarni naprzeciwko. Wstąpiliśmy na kieliszek grappy.
Chwila ciszy.
– Muszę państwu powiedzieć, że w sieci pojawiło się wideo Kompozytora. Miał pan rację. Nie na YouVid. Na NowChat.
– Kiedy? – spytał Rhyme.
– Jakieś dwadzieścia minut temu.
– Aha.
– Proszę, kapitanie Rhyme – powiedział Rossi. – Wydaje mi się, że nie należy pan do krętaczy. Jestem tego pewien. Omówiłem sprawę z prokuratorem Spirem i obaj byliśmy, delikatnie mówiąc, pod dużym wrażeniem pańskich spostrzeżeń.
– Wniosków wyprowadzonych metodą dedukcji, nie spostrzeżeń.
– Tak, oczywiście. Allora, uznaliśmy, że warto zmienić poglądy i zapytać pana, czy rzeczywiście byłby pan skłonny…
– Za pięć minut będziemy w waszym biurze.
ROZDZIAŁ 17
Za namową Rhyme’a – usilną namową – pokój operacyjny przeniesiono z trzeciego piętra do dużej sali konferencyjnej w suterenie, obok laboratorium Policji Kryminalistycznej.
Laboratorium urządzono w przemyślany sposób. Zostało podzielone na część sterylną, gdzie wydobywano i analizowano ślady, oraz większą przestrzeń do badań odcisków palców, butów i opon oraz innych zadań, dla których zanieczyszczenie nie było aż tak istotne. Sala konferencyjna przylegała do tej drugiej części laboratorium.
Rhyme, Sachs i Thom znaleźli się tam z inspektorem Rossim i wysokim, smukłym Ercolem Benellim.
Towarzyszyło im jeszcze dwoje funkcjonariuszy w niebieskich mundurach, innych niż jasnoszary uniform Ercolego. Byli to młody Giacomo Schiller i Daniela Canton, najprawdopodobniej jego partnerka. Oboje mieli jasne włosy – kobieta nieco ciemniejsze – i z poważnymi minami słuchali z uwagą każdego słowa Rossiego, który zwracał się do nich jak dziadek, życzliwy, lecz wymagający posłuszeństwa. Rossi wyjaśnił, że pracują w lotnym patrolu, a Rhyme domyślił się, że to włoski odpowiednik patroli poruszających się radiowozami, czyli mobilnych, jak je nazywano w żargonie nowojorskiej policji.
– A Dante Spiro? – spytał Rhyme.
– Procuratore Spira wezwały pilne sprawy.
Czyli ów wybuchowy jegomość zgodził się na powrót Amerykanów, ale nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Rhyme’owi bynajmniej to nie przeszkadzało. Ten włoski układ, w którym prokurator okręgowy brał czynny udział w śledztwie, budził jego wątpliwości. Prawdopodobnie nie zachodził konflikt interesów, a Spiro sprawiał wrażenie bystrego człowieka. Nie, zastrzeżenia Rhyme’a można było streścić w okropnym banale: gdzie kucharek sześć…
Ercole rozstawił tablice i tłumaczył ich treść z włoskiego na angielski. W drzwiach stała Beatrice Renza, korpulentna, rzeczowa analityczka z laboratorium, i udzielała mu rad.
Rhyme dowiedział się, że jej imię wymawia się „Be-a-tri-cze”. Do włoskiego oczywiście trzeba się było przyzwyczaić, ale brzmiał znacznie bardziej melodyjnie niż mdła angielszczyzna.
Renza strzelała krótkimi, urywanymi zdaniami, a Ercole krzywił się i odpowiadał cierpkim tonem, najwidoczniej reagując na zastrzeżenia wobec tłumaczenia czy opisu. Wtedy przewracała oczami za szkłami w wyrafinowanych oprawkach, podchodziła, wyjmowała mu z ręki marker i poprawiała zapis na tablicy.
Belferka, pomyślał Rhyme, ale ja nie jestem lepszy. Podziwiał jej profesjonalizm. I umiejętność badania dowodów. Analizę śladów przeprowadziła znakomicie.
Daniela i Giacomo ustawili i włączyli duży laptop. Policjantka skinęła głową Rossiemu.
– To właśnie ten film – zapowiedział.
Giacomo wcisnął kilka klawiszy i ekran ożył.
– Serwis zablokował wideo – poinformowała ich Daniela z lekkim akcentem. – Drastyczne obrazy przemocy naruszają zasady. We Włoszech pokazywanie takich scen może być uznane za przestępstwo. Ale na naszą