Prom. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
Kallsberga i innych najwyraźniej nie docierało, że nie da się zrobić niczego, by zapobiec medialnej katastrofie. Tymczasem mogła jeszcze istnieć szansa, by przeciwdziałać prawdziwej tragedii.
– Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku.
– Mówiłem już komendantowi, do cholery…
– Mimo to chciałbym sam to usłyszeć.
Hallbjørn wyjął paczkę papierosów i spostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Wydawało mu się, że zdążył się już uspokoić, ale najwyraźniej był w błędzie. Zapalił i wypuścił dym przez uchylone okno.
Nolsøe bez słowa sięgnął do paczki i się poczęstował.
– Premier jest gdzieś w pobliżu?
– Nie.
– To proszę go zawołać. I przełączyć mnie na głośnomówiący.
– Zapewniam, że wszystko mu przekażę.
– I minie jeszcze więcej czasu, a następnie premier będzie chciał usłyszeć wszystko od źródła.
– Proszę się tym nie przejmować.
– Jak mam się nie przejmować? Szef rządu nie ma czasu wysłuchać tego, co może wstrząsnąć nie tylko tym krajem, ale i całym światem? Do kurwy nędzy, panie ministrze, to nie są żarty.
– Proszę bez nerwów – mruknął Óli Kallsberg. – W niczym nie pomagają. A premier jest zajęty rozmowami z przywódcami innych krajów europejskich. Zapewniam, że wszystko pójdzie sprawnie, jeśli tylko uzyskam informacje z pierwszej ręki.
Hallbjørn zaciągnął się głęboko, spojrzał na tlącą się końcówkę papierosa, a potem wyrzucił go przez okno.
– Przy ciele w Kvívík znaleziono odznakę z munduru wojskowego – zaczął, starając się zachować spokój. – A być może po prostu oznaczenie z cywilnego kombinezonu. Jedno nie ulega wątpliwości: to symbol Grønlands Kommando.
Olsen pomyślał, że jeśli ten człowiek ma jakiekolwiek kompetencje do sprawowania pieczy nad sprawami wewnętrznymi kraju, powinien dopowiedzieć sobie resztę. Minister jednak milczał.
– Jak pan wie, jednostka ta przestała istnieć w dwa tysiące dwunastym roku – kontynuował Olsen.
– Tak. Została połączona z ISCOMFAROES i wcielona do Arktisk Kommando.
– Wie pan także, dlaczego tak się stało.
– Ze względów pragmatycznych. Chodziło o finanse oraz…
– Gówno prawda – przerwał mu Olsen.
Czekał, aż rozmówca żachnie się po raz kolejny, ale tym razem Kallsberg postanowił milczeć. Hallbjørn po raz pierwszy pochwalił go w myślach za podjęcie słusznej decyzji.
– Duńczycy zlikwidowali ją, bo pojawiało się coraz więcej smrodu z przeszłości – powiedział. – I ten smród właśnie do nas wszystkich dotarł.
Polityk milczał.
– Grønlands Kommando pilnowało bazy w Thule na Grenlandii. Ale nie tylko. Zajmowało się także innymi zadaniami na tym terytorium. Między innymi uczestniczyło w Siriuspatruljen i…
– Do rzeczy, panie Olsen.
– I obsługiwało eksperymentalną bazę amerykańską, ukrytą pod lodem. Camp Century. Tę samą, która była zasilana energią jądrową. Tę samą, w której prowadzono badania nad ładunkami atomowymi i…
– To niepotwierdzone informacje.
– Słucham?
– Nie ma na to dowodów.
– Doprawdy? A skażenie wywołane katastrofą bombowca B-pięćdziesiąt dwa nieopodal bazy Thule? A raporty duńskiego parlamentu? Zdaje pan sobie sprawę, że sami Amerykanie przyznali się do rozmieszczenia pod lodem wyrzutni międzykontynentalnych pocisków balistycznych?
– Panie Olsen…
– Niech mi pan oszczędzi tych bzdur – nie dał sobie przerwać Hallbjørn. – Nie zakłamie pan rzeczywistości tylko dlatego, że tak byłoby teraz dla wszystkich najwygodniej. Ta sprawa wróciła.
Ostatnim razem było o niej głośno w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy w końcu wyszło na jaw, co tak naprawdę Amerykanie robili na terytorium Grenlandii podczas zimnej wojny.
Zaczęło się niewinnie. Dania zezwoliła im na otwarcie placówki Camp Century, w której naukowcy mieli pracować nad nowymi odkryciami. Na stałe mieszkało tam kilkaset osób, głównie żołnierze, a baza przypominała właściwie małe miasteczko. Mimo że znajdowała się kilkadziesiąt metrów pod lodem.
Wybudowano ją w latach sześćdziesiątych, działała pięć lat i przez cały ten czas duńskie władze były przekonane, że nie dzieje się tam nic, o czym by nie wiedziały. Całość napędzana była przez reaktor jądrowy, ale Amerykanie słowem nie zająknęli się o tym, że to niejedyna związana z energią atomową technologia, nad jaką tam pracują.
A pracowali. W połowie lat dziewięćdziesiątych okazało się, że ich cele nie pokrywały się z tym, o czym mówili głośno. Wojsko USA planowało bowiem rozmieszczenie na Grenlandii setek rakiet z głowicami.
Plan nie doszedł do skutku, bo natura okazała się silniejsza niż zimnowojenne motywacje. W 1965 roku wszyscy musieli uciekać z bazy, ponieważ lądolód zaczął się przemieszczać szybciej, niż naukowcy się spodziewali. Ewakuowano ludzi i zabrano, co się dało, ale większość materiałów, także tych radioaktywnych, pozostało na miejscu.
Powrócono tam dopiero siedem lat później, aby ocenić rozmiar zniszczeń. Spod zwałów lodu nie było czego ratować. Właściwie nie sposób było nawet dotrzeć do miejsc, w których niegdyś pracowano nad technologią mogącą zniszczyć ludzkość. Została zakopana znacznie głębiej, niż wynikało to z obliczeń Amerykanów.
Kolejne problemy zaczęły się jednak w 2016 roku, kiedy kanadyjscy i szwajcarscy naukowcy opublikowali niepokojący raport. Ich zdaniem lód zaczął topić się tak szybko, że stopione chłodziwo z reaktora prędzej czy później zostanie odkryte przez samą naturę. A wraz z nim także wszystko inne.
Nikt nie pilnował teraz tego terenu. Waszyngton milczał, Dania niechętnie wracała do tematu. Grenlandia, formalnie terytorium zależne, była ziemią niczyją. I miejscem, w którym zaradny terrorysta mógł przy odrobinie szczęścia uzyskać dostęp do materiałów radioaktywnych.
– Rozumiem pańskie wzburzenie – odezwał się Kallsberg. – Chciałbym jednak wiedzieć, z czego wnosi pan, że w istocie grozi nam tak duże niebezpieczeństwo.
– Mówiłem. Przy ciele znaleziono naszywkę.
– I?
– Co proszę?
– I co w związku z tym?
Hallbjørn pożałował, że wyrzucił papierosa.
– Znaleźliśmy zmasakrowane zwłoki kogoś, kto mógł pracować w Camp Century. Mamy porwany prom. Na Wyspach Owczych. W tym samym dniu. – Olsen miał wrażenie, że jaśniej nie mógł tego przedstawić. – Czego więcej panu potrzeba?
– Dowodu.
– Więc niech pan sięgnie po logikę. Uważa pan, że to naprawdę może być przypadek?
– Nieistotne, co uważam – odparł polityk i westchnął prosto do mikrofonu. – Liczy się to, co pomyślą rozmówcy premiera.
– Nie mają się nad czym zastanawiać.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Panie ministrze?
– Chyba