Istoty ulotne. OpowieÅ›ci psychoterapeutyczne. Irvin D. YalomЧитать онлайн книгу.
porządku. – Otworzyłem notes i zacząłem przerzucać strony. – Jak wiesz, zdążyłem przeczytać tylko małą część, ale ogólnie jestem tymi listami zauroczony, Paul. Błyszczą inteligencją i erudycją najwyższej klasy. Uderzyła mnie w nich zamiana ról. Na początku byłeś uczniem, a on nauczycielem. Ale byłeś bardzo szczególnym uczniem i już po kilku miesiącach ten młody student i sławny profesor korespondowali jak równy z równym. Nie ulega wątpliwości, że niezwykle cenił sobie twoje komentarze i opinie. Podziwiał twoją prozę, liczył się z twoją krytyką jego własnych prac. Mogę przypuszczać, że poświęcał ci wielokrotnie więcej czasu i energii niż przeciętnemu studentowi. I oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę, że korespondencja trwała jeszcze długo po tym, jak przestałeś być studentem, nie ulega wątpliwości, że staliście się dla siebie wzajemnie nadzwyczaj ważni.
Zerknąłem na Paula. Siedział nieruchomo z oczami pełnymi łez, łapczywie chłonąc moje słowa i pożądliwie czekając na więcej. Wreszcie, wreszcie się spotkaliśmy. Wreszcie mogłem mu coś zaofiarować. Mogłem zaświadczyć o czymś, co było dla niego nadzwyczaj ważne. Ja – i tylko ja – mogłem potwierdzić, że sławny człowiek uznał Paula Andrewsa za osobę ważną. Ten sławny człowiek umarł jednak dawno temu i osobowość Paula stała się zbyt krucha, by dźwigać ten fakt w pojedynkę. Potrzebował na świadka kogoś znaczącego i to mnie wybrał do tej roli. Tak, nie miałem już żadnej wątpliwości. Miało to wytłumaczenie coś z prawdy.
Teraz trzeba było wyrazić te myśli w taki sposób, by miało to wartość dla Paula. Kiedy wspomniałem wszystkie moje kolejne domysły i uświadomiłem sobie, jak mało czasu nam zostało, zawahałem się, od czego zacząć, i w końcu zacząłem od sprawy najoczywistszej:
– Paul, w waszej korespondencji najmocniej uderzyła mnie intensywność i subtelność więzi między tobą a profesorem Muellerem. To przypominało głęboką miłość. Jego śmierć musiała być dla ciebie okropnym przeżyciem. Zastanawiam się, czy ta bolesna utrata wciąż cię nie drąży i czy nie dlatego właśnie szukałeś pomocy. Co o tym sądzisz?
Paul nie odpowiedział. Wyciągnął tylko rękę po manuskrypt, więc podałem mu go. Otworzył teczkę, schował segregator z korespondencją i zaciągnął zamek błyskawiczny.
– Paul, czy mam rację?
– Prosiłem o konsultację, ponieważ jej potrzebowałem. Odbyliśmy ją i dostałem dokładnie to, o co mi chodziło. Pomogłeś mi, bardzo mi pomogłeś. Nie mogłem oczekiwać więcej. Dziękuję.
– Jeszcze chwilkę, Paul, zanim wyjdziesz. Zawsze przywiązywałem wagę do tego, by zrozumieć, co ludziom pomaga. Czy mógłbyś krótko wyjaśnić, co właściwie ode mnie uzyskałeś? Sądzę, że lepsze sprecyzowanie tego dobrze ci posłuży w przyszłości, a może się przydać także mnie i innym moim pacjentom.
– Szkoda, że muszę cię zostawić z tyloma niedopowiedzeniami, ale obawiam się, że nasz czas się skończył.
Zachwiał się, próbując wstać. Złapałem go za łokieć, by pomóc mu odzyskać równowagę. Wyprostował się, uścisnął mi dłoń i energicznym krokiem wymaszerował z gabinetu.
2
Charles, przystojny menedżer, miał solidne podstawy kariery: otrzymał dobre wykształcenie w Andover, na Harvardzie, wreszcie w Harvard Business School; jego dziadek i ojciec odnosili sukcesy w bankowości, a matka stała na czele rady nadzorczej doskonałego żeńskiego college’u. Znakomicie wyglądała też jego bieżąca sytuacja: posiadłość w San Francisco z rozległym widokiem od mostu Golden Gate po Bay Bridge, kochająca żona z dobrego domu, sześciocyfrowe zarobki i jaguar XKE convertible. Wszystko to w wieku trzydziestu siedmiu lat.
Nie najlepiej natomiast było z nim wewnątrz. Pełen zwątpienia w siebie i wyrzutów sumienia, pocił się ze strachu, ilekroć zobaczył na autostradzie radiowóz policyjny. „Samoistne poczucie winy szukające sobie odpowiedniego grzechu – to cały ja” – żartował. Co więcej, jego sny były nieodmiennie bolesne: widział w nich siebie pokrytego wielkimi, krwawiącymi ranami, uwięzionego w celi lub w jaskini. Był w nich wyrzutkiem społeczeństwa, prostakiem, przestępcą, oszustem. Nawet jednak jeśli poniżał samego siebie w snach, jego specyficzne poczucie humoru przebijało się na wierzch.
– Czekałem w grupie osób starających się o rolę w filmie – opowiadał mi swój sen podczas jednej z pierwszych sesji. – Kiedy przyszła moja kolej, odegrałem zadaną partię bez zarzutu. Reżyser wywołał mnie z powrotem z poczekalni i pochwalił. Potem spytał o moje poprzednie role i przyznałem się, że nigdy wcześniej nie grałem w filmie. Uderzył dłońmi w stół, wstał i wyszedł z pokoju, wykrzykując: „Nie jest pan żadnym aktorem, udaje pan tylko aktora!”. Ruszyłem za nim, wołając: „Jeśli ktoś umie udawać aktora, to jest aktorem”. On jednak był już daleko. Krzyczałem na całe gardło: „Aktorzy udają ludzi! To ich zajęcie!”. Nic to nie pomogło. Reżyser zniknął i zostałem sam.
Wyglądało na to, że jego brak pewności siebie jest trwały i żadne oznaki powodzenia nie mają na niego wpływu. Wszelkie pozytywne sygnały – osiągnięcia zawodowe, awanse, dowody miłości ze strony żony i dzieci, życzliwość przyjaciół – spływały po nim jak woda po kaczce. Chociaż nawiązałem z nim – we własnej ocenie – dobrą relację roboczą, on wciąż trwał w przekonaniu, że jestem nim znudzony lub zniecierpliwiony. Pewnego razu stwierdziłem mimochodem, że jest rozrzutny, i ta uwaga tak go poruszyła, że wielokrotnie nawiązywał do niej podczas kolejnych sesji. Po wielu godzinach poszukiwania źródeł jego pogardy dla siebie, po rozpatrzeniu wszystkich typowych ewentualności, takich jak mierne wyniki w testach IQ i SAT, prześladowanie przez kolegów w szkole podstawowej, wstydliwy trądzik młodzieńczy, lęk przed tańcem z dziewczyną, przedwczesne ejakulacje, zbyt mały rozmiar penisa, dotarliśmy wreszcie do pierwotnej przyczyny zła.
– Wszystko to zaczęło się – powiedział mi Charles – pewnego ranka, kiedy miałem osiem lat. Mój ojciec, żeglarz olimpijczyk, wyruszył w pochmurną, wietrzną pogodę na codzienny rejsik niewielkim jachtem po Bar Harbor w stanie Maine i już nie wrócił. Ten dzień mocno zapisał się w mojej pamięci: okropny niepokój rodziny, narastający sztorm, matka nieustannie krążąca nerwowo po domu, telefony do przyjaciół i straży przybrzeżnej, wpatrywanie się w telefon na kuchennym stole nakrytym wzorzystym czerwonym obrusem, coraz większy strach, gdy zbliżał się zmierzch, a wiatr wciąż wył za oknem. A najgorszy ze wszystkiego był szloch mojej matki, gdy nazajutrz z samego rana zadzwonili ze straży z wiadomością, że znaleziono jego łódź pływającą do góry dnem. Ciało ojca nigdy nie zostało odnalezione.
Łzy płynęły strumieniami po policzkach Charlesa, jego głos drżał od emocji, jakby wypadek zdarzył się wczoraj, a nie dwadzieścia osiem lat temu.
– To był koniec dobrych czasów, koniec ciepłych, niedźwiedzich objęć ojca, koniec naszych gier w rzucanie podkową, chińczyka i monopol. Chyba uświadomiłem sobie wtedy, że nic już nie będzie nigdy takie samo.
Matka Charlesa przeżyła w żałobie resztę życia i nie pojawił się – nawet na horyzoncie – nikt, kto mógłby zastąpić jego ojca. W pewnym sensie Charles stał się ojcem dla samego siebie. Owszem, samodzielność ma swoje dobre strony: autokreacja może bardzo dodawać pewności siebie. Ale wiąże się też z samotnością, często w środku nocy Charles tęsknił za ciepłem ogniska domowego, które wygasło tak dawno temu.
Rok wcześniej, podczas imprezy dobroczynnej, Charles poznał Jamesa Perry’ego, przedsiębiorcę z branży high-tech. Zaprzyjaźnili się i po kilku spotkaniach James zaproponował mu atrakcyjne stanowisko kierownicze w nowo tworzonej firmie. Starszy od Charlesa o dwadzieścia lat, był właścicielem jednego ze złotych jabłek Doliny Krzemowej. I chociaż zgromadził ogromną fortunę, nie potrafił – jak sam mówił – wyjść z gry, wciąż