Zmierzch bogów. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
wasza najłaskawsza światłość. Zarówno ja, jak i Mira mamy… nieco odmienny od powszechnie przyjętego w Konstantynopolu pogląd na kwestię tego, dlaczego i kogo zauważają bogowie. To jest kogo zauważa Bóg.
– Owszem, pan Ioannes mi o tym mówił. – Niketas prychnął, potrząsnął głową. – Pałac Poległych, do którego prowadzi wielka brama ze złota, tak? Jakieś nonsensy o raju, który ma być niekończącą się ucztą, przerywaną bijatyką.
– Walhalla. Cóż, to raczej moi ludzie, ale tak. Sam nie miałbym nic przeciwko takiej wizji.
– Nie sądzisz, że to niedorzeczne?
– Nie bardziej niż jakakolwiek inna wersja zaświatów, o jakiej słyszałem, Demetriosie. Powiedz jednak sam: czy Bóg nie docenia męstwa tych, którzy bronią jego ukochanego Miasta?
Protospatharios westchnął ponownie, założył ręce na piersiach.
– Nie jestem pewien, czy to najlepszy sposób poszukiwania Jego łaski, ale zgadzam się: mam nadzieję, że tak właśnie jest. Czym innym jednak jest łaska, a czym innym…
– Cud?
– Tak.
– To jedno i to samo, Demetriosie. Dla bogów nie ma rzeczy niemożliwych, a jedyną rzeczą z niemożliwym graniczącą jest ściągnięcie na siebie ich uwagi.
– Czy musisz doprawdy…
– Dla Boga – poprawił się Zahred. – Dla Boga nie ma nic niemożliwego… Jego uwagi.
Niketas zabębnił palcami po murze. Widać było, że toczy rozmowę, ochoczo wyłapując sporne wątki, ale myślami jest gdzieś daleko. Znów westchnął.
– Basileus chce, abym to ja wziął na siebie rolę negocjatora – powiedział w końcu.
Zahred uniósł brew, wyraźnie rozbawiony.
– Najpierw architekt porozumienia, które zostaje złamane i doprowadza do oblężenia… A teraz negocjacji. Jak rozumiem, scenariusz będzie identyczny jak poprzednio?
– Chwała dla cesarza, hańba dla mnie – przytaknął Niketas.
– To nie oferta, prawda?
– Raczej stwierdzenie faktu, Zahredzie. Podobnie jak to, że jeśli pójdę na te rozmowy, to ty będziesz tam ze mną.
Zahred pokiwał głową, wbił wzrok w sięgające od horyzontu po horyzont obozowisko.
– Do samego końca, panie?
– Do samego końca.
– Do samego końca!… – wydyszała Mira, wbijając mu paznokcie w plecy.
Zasyczał z bólu, ale chwycił ją tylko mocniej, przyciągnął pod siebie. Oplotła go mocno nogami, wczepiła się dłonią we włosy i przyciągnęła jego głowę.
– Mira… – wycharczał, ale ona spojrzała tylko na niego dziko wielkimi, szeroko rozwartymi oczami. Widział, jak przez twarz przebiegają jej spazmy bólu, ale nie puszczała go, jak gdyby celowo zmuszając, żeby był jak najbliżej, jak najbardziej…
Odrzuciła głowę w tył i krzyknęła głośno, zwinęła się w paroksyzmie bólu i rozkoszy, potem zgięła wpół, drżąc spazmatycznie, aż w końcu opadła na łóżko.
– Dość!… – jęknęła, zasłaniając twarz i odpychając go od siebie.
Odsunął się, ułożył przy niej, ona zwinęła się w kłębek plecami do niego, wciąż drżąc niekontrolowanie. Chciał jej dotknąć, dłoń na moment zawisła w powietrzu… Zabrał ją jednak.
Już miał się odsunąć, ale Mira wyciągnęła swoją rękę w tył, położyła mu na biodrze.
– Nie odchodź. Potrzebuję cię blisko – wyszeptała.
Przysunął się najbliżej jak mógł, otulił ją swoim ciałem. Nadal drżała, ale czuł, że uspokaja się, zaczyna rozluźniać.
Ułożyła głowę na jego ramieniu, przyciągnęła drugą rękę, docisnęła mocno do piersi.
Jej oddech zaczął się wyrównywać i wtedy wkradł się w niego dziwny, drgający rytm.
– Mira, ty płaczesz? – Nachylił się nad nią.
– Nie. – Potrząsnęła głową, łykając łzy.
– Mira, dlaczego…
– To ze szczęścia. Naprawdę.
Zamrugał, delikatnie wysupłał rękę z jej objęć i ostrożnie otarł łzy.
– Nie kłam.
Obróciła się do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i wtuliła się mocno.
– Chciałam mieć twoje dzieci – zdołała wydusić przez ściśnięte gardło. – Mieć z tobą dom, rodzinę… Rozumiesz?
– Mira, to…
– I teraz nawet tego nie będzie! Nie będzie, bo twoi durni bogowie, bo ten lekarz, to, co on mówi, że…
Głos jej się załamał, załkała znowu, wczepiając się w niego desperacko rękoma, jakby chciała uciec przed nieodłącznie towarzyszącym jej od dwóch miesięcy bólem.
Zaczęli znów być ze sobą, mimo że on uważał, że to stanowczo za wcześnie. Jednak ona udawała. Chcę cię, pragnę cię, powtarzała. Tak jak kobieta mężczyzny.
Udawała i robiła to dobrze. On jednak i tak widział, jak krzywi się i czasami zgina wpół, gdy wydaje jej się, że nikt nie patrzy. Na zewnątrz nadal była taka sama – wesoła, radosna, zawsze gotowa do wypitki i przepychanek czy to słownych, czy jakichkolwiek innych. Ale teraz, kiedy nie miała się za czym ukryć…
Na wpół zagojona, różowo-fioletowa blizna na podbrzuszu była dla niej zarówno przedmiotem wstydu, jak i obiektem fascynacji. Nie pozwalała mu jej dotykać, ale czasami w miłosnym uniesieniu chwytała go za włosy i zmuszała, żeby przejechał po niej ustami. Wtedy drżała i wyginała się, a on nie wiedział – czy to był bardziej ból, czy bardziej rozkosz…?
Podobnie było dziś. I za każdym razem od pewnego czasu, gdy Mira w zasadzie zmuszała go, żeby był z nią – do końca.
– Mira – szepnął, całując ją w policzek. – Mira, posłuchaj mnie. Nic się nie zmieniło, słyszysz? Jesteś taka sama, jak byłaś. I ja… ja kocham cię tak samo. A może nawet bardziej.
Drgnęła, odsunęła się od niego. Spojrzała uważnie, bystro. Pociągnęła nosem.
– Nigdy mi tego nie mówiłeś – powiedziała z wyraźnym wyrzutem.
– Nie. – Potrząsnął głową rozbawiony. – A nie wiedziałaś?
– Wiedziałam, ale… ale nie mówiłeś!
– I co, zmieniło się coś?
Zastanowiła się.
– Nie.
– No widzisz. I nic się nie zmienia, rozumiesz? Nic. I nie zmieni.
– Ale ja chciałam… – Jej broda znów zadrgała, usta wygięły się w podkówkę.
Położył jej palec na wargach, uśmiechnął się.
– Ja też wiele rzeczy chciałem, Mira. Wiele, wiele razy. A mimo to teraz, tutaj, przy tobie… jestem prawie szczęśliwy.
– Prawie? – Mira zmarszczyła brwi, jej oczy błysnęły. – Prawie, patrzcie go! To ja tutaj… A on mi…!
– Mira, to nie tak – ze śmiechem spróbował wyjaśnić Zahred, ale ona już odsunęła się, okręciła