Iluzja. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
przez wielkim ekranem telewizora. Wcześniej musi wyskoczyć tylko do pobliskiej Żabki po piwo. Tak, jak zwykle będzie bardzo zapracowany.
Spuścił wodę, odwrócił się do lustra i spojrzał na siebie krytycznie. Rzadkie przetłuszczone włosy, zwykle starannie zaczesane do tyłu, teraz sterczały mu we wszystkie strony, twarz była blada i opuchnięta, obwisłe wargi kryły żółte zęby. Reszty tragedii dopełniały worki pod oczami, przekrwione białka, czerwony bezkształtny nos i sieć naczyń krwionośnych na policzkach. Codziennie patrzył na tę twarz i nie poznawał sam siebie. Miał przecież dopiero sześćdziesiąt pięć lat, a wyglądał na dwadzieścia lat więcej. Czuł się też na dużo więcej. Gdzie się podział ten przystojny mężczyzna sprzed trzydziestu kilku lat, za którym tak szalały kobiety? Wystarczyło tylko uśmiechnąć się czarująco i zachęcająco mrugnąć okiem, a każda mogła być jego.
No cóż, wszystko przemija. Tylko dlaczego tak szybko i boleśnie?
– Przecież wiesz dlaczego, stary durniu – powiedział, parząc temu drugiemu w oczy.
Wielokrotnie widywał mężczyzn w swoim wieku albo nawet starszych, którzy wyglądali jak jego młodsze rodzeństwo, byli zdrowi, nic ich nie bolało, byli w świetnej formie, a nawet biegali maratony w dobrym czasie. On jednak przez ostatnie lata nie prowadził sportowego trybu życia. Co prawda udało mu się rzucić palenie, ale nad alkoholem nie miał takiej władzy. Właściwie było na odwrót – alkohol miał władzę nad nim. I czasem go rzucał – o ziemię. Kiedy to się zaczęło? Dokładnie pamiętał datę. 20 października 2000 roku – pierwszy dzień na wcześniejszej emeryturze. Nagle nic nie musiał robić. Zalał go i pochłonął strumień wolnego czasu. Dotąd nie miał żadnych zainteresowań, przez wiele lat był członkiem ekipy pogotowia gazowego. Zawsze coś się działo, musiał być dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Później przyszła pustka.
W styczniu 2001 roku odeszła od niego żona. Powiedziała, że nie wytrzyma dłużej z pijakiem po jednym dachem, i wyprowadziła się do córki oraz zięcia do Smolca. Niby niedaleko, ale widział ją od tamtego dnia raptem dwa razy, przelotnie na ulicy. Córka i młodszy syn też przestali się nim interesować. Pił więc w samotności, a ostatnio nawet coraz rzadziej wychodził z domu. Tylko po piwo albo do lekarza, od kiedy zdrowie zaczęło mu poważniej szwankować. Właściwie posypało się lawinowo – nadciśnienie, zwyrodnienia kręgosłupa, bóle w kolanie, kłopoty z sercem, powiększona prostata. Dwa razy dziennie brał garść pigułek. Nie zastanawiał się ani przez chwilę nad tym, czy pigułki mają działanie lecznicze, kiedy popija się je puszką piwa, a później w trakcie dnia zalewa się je kilkoma kolejnymi.
Prawdę mówiąc, Kurzaj miał to w dupie. Podobnie jak kilka innych ważnych w życiu rzeczy.
Z łazienki przeszedł do kuchni, gdzie jego wzrok natychmiast zatrzymał się na zlewie pełnym brudnych talerzy i kolekcji pustych puszek po piwie na parapecie. Gówniane życie. Pomyślał, że zanim pójdzie po piwo, trochę posprząta. Najpierw jednak sięgnął do chlebaka i zjadł suchą kromkę chleba, a potem połknął pigułki, popijając je ostatnią puszką piwa. Miał swoją świętą zasadę. Co by się nie działo, jedno piwo musiało mu zostać na następny dzień. Znowu się zaśmiał pod nosem. To też było lekarstwo, jedna z pigułek, bez której nie mógł się obejść każdego poranka.
Zanim posprzątał i doprowadził się do stanu, w którym mógł bez wstydu wyjść między ludzi, zrobiła się dziesiąta. Do Żabki nie miał daleko. Mieszkał właściwie naprzeciw sklepu. Wychodził z bramy dwadzieścia cztery przy ulicy Tyrmanda, musiał pójść w lewo, przejść przez ulicę, minąć przychodnię weterynaryjną i już był w sklepie. Kiedyś to było centrum osiedla. Obok przez lata była piekarnia, gdzie w dobrych czasach kupował świeże bułeczki na śniadanie, dalej sklep z dziecięcymi ubrankami, a jeszcze dalej mięsny. Wszystko się zmieniło, kiedy dwa lata temu na Trawowej wybudowali osiedle Morelowe. Cały handel przeniósł się tam, piekarnia zbankrutowała, tak samo jak sklep z odzieżą. Została tylko Żabka, ale co chwilę zmieniał się właściciel.
W Żabce Kurzaj kupił sześć puszek piwa, chleb, masło i serek topiony. Tak mu się trzęsły ręce przy płaceniu, że ledwo wyciągnął z portfela banknot pięćdziesięciozłotowy. Wracał do domu zawstydzony swoim zachowaniem. Ekspedientka, która znała go przecież bardzo dobrze z widzenia, wrzuciła mu resztę bezpośrednio do portfela, jakby się bała, że drobne rozsypią się po całym sklepie. Cholera, jak tu się wziąć w garść? Musi się napić piwa. Złoty płyn był lekarstwem na wszelkie stany załamania. Tłumił niepotrzebne myśli.
Do bramy przed nim wchodził sąsiad z psem, więc nie musiał trafiać kluczem do zamka. Kiwnęli sobie głowami, po czym mężczyzna z jamnikiem na smyczy poszedł szybko schodami na górę. Kurzaj wlókł się stopień po stopniu, sapiąc i pocąc się. Na szczęście mieszkał na drugim piętrze.
Przed drzwiami zatrzymał się zdziwiony.
Na starej, zdeptanej wycieraczce leżała szara koperta. Z trudem ją podniósł i obejrzał. Ktoś czarnym flamastrem, drukowanymi literami napisał jego imię i nazwisko. Szybko wszedł do mieszkania, usiadł w fotelu i uważnie obejrzał kopertę. Wcale nie była szara. Raczej poszarzała, jakby wykonano ją z bardzo starego papieru. Kartka, którą wyciągnął ze środka, skojarzyła się Kurzajowi ze starą papeterią.
List był napisany drukowanymi literami czarnym cienkopisem. Musiał dwa razy przeczytać tekst, zanim dotarł do niego sens zawartych w nim słów.
Na długie minuty zastygł w bezruchu na fotelu. Przed oczami jak spłoszone stado koni galopowały mu wspomnienia.
Znowu ją widział, jakby to było wczoraj. Miała czarne długie włosy, ciemne oczy, czerwone wargi, proste białe zęby. Znowu widział, jak naga i spocona leży w białej pościeli po intensywnym seksie. Jej obfite piersi falują przy każdym oddechu, gęste, ciemne włosy łonowe skrywają zaczerwienioną kobiecość. Nagle podnosi głowę, uśmiecha się i pyta:
– Co, moi chłopcy, zadowoleni?
Jak na zawołanie obok niej kładzie się szczupły blondynek o niewinnym spojrzeniu. Całuje ją w sutek. Po drugiej stronie siada dobrze zbudowany brunet z mocnym zarostem na twarzy i całuje ją w drugi sutek. Trzeci mężczyzna nachyla się nad nią i całuje w usta. Wszyscy są nadzy, ich ciała lśnią od potu. Kobieta patrzy na Kurzaja z lubieżnym uśmiechem.
– Adam, a ty do mnie nie przyjdziesz?
Kurzaj gasi papierosa w przepełnionej popielniczce i dołącza do nich na łóżku. Też jest nagi. Kobieta obejmuje ich wszystkich, przyciska do siebie i mówi ze śmiechem:
– Kocham was wszystkich, cholerne łobuzy.
6 Telefony
27 czerwca, sobota po południu
Prokurator Marek Grabski obserwował swojego przyjaciela, odkąd ten przekroczył próg jego mieszkania. Coś się zmieniło. To nie był już ten sam facet co kiedyś. Był o wiele szczuplejszy, na jego twarzy rzadziej gościł uśmiech, na skroniach lśniły mu nowe siwe włosy. Do tego pojawiło coś, czego wcześniej nie było. Zachowywał dystans. Nawet w stosunku do najmłodszego syna Grabskich, dziesięcioletniego Jonatana, którego był ojcem chrzestnym. Grabski musiał ponawiać zaproszenie na obiad przez kilka kolejnych tygodni, zanim jego przyjacielowi skończyły się wymówki i musiał przyjść.
Na obiad żona Grabskiego, Agnieszka, przygotowała ziemniaki pieczone w głębokim tłuszczu, mielone ze szczypiorkiem i trzy rodzaje surówek. Gość zjadł porządną porcję z dokładką, zachwalając kunszt gospodyni i narzekając, że w kawalerskim życiu nie robi sobie takich frykasów nawet od święta. Agnieszka z radością i zadowoleniem przyjmowała komplementy. Przynajmniej to się nie zmieniło: kobiety wciąż go uwielbiały.
Po obiedzie pili kawę na tarasie z widokiem na pola pszenicy i las. Świeciło słońce, wiał lekki