Totentanz. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
rozwiązanie. Musiał wejść do środka.
Jeszcze raz pchnął drzwi, zajrzał do środka i wszedł, przestępując martwe ciało matki Parola. Zablokował drzwi jednym z walających się po przedpokoju butów i wtedy usłyszał męski głos:
– Żyje! Musisz zadzwonić na pogotowie!
Odpowiedział mu głos kobiecy:
– Tyle krwi, chyba zwymiotuję…
– Nie możesz teraz! Dzwoń!
Marcin wszedł i ruszył do przodu z wyciągniętą przed siebie policyjną odznaką.
– Policja! Proszę się nie ruszać!
Scena, jaką ujrzał w pokoju, przyprawiła go o zawrót głowy i nerwowy skurcz żołądka. W kałuży krwi na dywanie leżał Parol. Przy nim klęczał młody brodaty mężczyzna, starając się zatamować upływ krwi z dziury w jego głowie. Udo było już ściśnięte paskiem do spodni. Dwa kroki dalej stała długowłosa blondynka i trzęsącymi się rękami usiłowała wybrać numer alarmowy na swoim smartfonie.
Mężczyzna z brodą spojrzał na Zakrzewskiego.
– Jestem lekarzem – rzucił szybko. – Proszę natychmiast wezwać karetkę! Tracimy go!
Marcin wyciągnął kobietę z pokoju do korytarzyka, zabrał jej telefon i zadzwonił do dyżurnego. Wystarczyło parę słów. Wiedział, że na hasło „ciężko ranny policjant” dyżurny zmobilizuje w minutę połowę szpitali i całą policję w mieście.
Podczas gdy on telefonował, kobieta, najwyraźniej w stanie szoku, cały czas mówiła:
– Weszliśmy tutaj, bo słyszeliśmy huk. My nic nie zrobiliśmy, naprawdę… To tamten, ubrany na czarno, jak w filmach kryminalnych. Miał broń. Stał tutaj i patrzył na nas. Potem tak po prostu wyszedł i zamknął za sobą drzwi. To było może dwie minuty temu. Miał straszne spojrzenie…
Marcin ścisnął boleśnie jej ramię.
– Kto?! – prawie krzyknął.
Młoda kobieta popatrzyła na niego, a potem jej wzrok powędrował gdzieś za niego, w stronę otwartych drzwi na korytarz.
– On – odpowiedziała.
Marcin poczuł, że jeżą mu się wszystkie włosy na karku.
33 lata wcześniej
Nie pamięta, kim jest i skąd się tu wziął.
Czasem w nocy nawiedza go przerażający sen. Śni mu się dziura w ziemi, w której jest zagrzebany i się dusi. Brakuje mu tlenu i czuje obezwładniający strach. Wie, że wtedy się narodził. Pod powierzchnią ziemi, jak czerw. Bezkształtna poczwarka nieznanego światu pasożyta. Nikomu niepotrzebnego i brzydkiego.
Nie było niczego wcześniej, a to, co zdarzyło się później, do niego nie dociera. Widzi kolorowe obrazy, jego uszu dochodzą dźwięki, lecz rozpoznaje je z dużym opóźnieniem. Nie reaguje na bodźce i nie mówi. Wie, że potrafi mówić, ale nie widzi potrzeby wydobywania z siebie dźwięków.
Słyszy, jak inni mówią o nim – że nie tylko nie mówi, nie reaguje, ale też nie myśli. To jednak nie jest prawdą. Myśli. Jego mózg się regeneruje, walczy z uszkodzeniami, próbuje odzyskać dawną sprawność, pełną kontrolę nad ciałem.
Pięknie świeci majowe słońce.
Dziad Prokop jak zwykle siedzi na ławce przed drewnianą, rozpadającą się chatą i wygrzewa w promieniach swoje stare kości. I pije. Ze starego cynowego kubka z uchem jak co dzień popija bimber. Mocny alkohol wytrawił ścianki kubka, które stały się cienkie, i tylko patrzeć, kiedy zrobi się w nim dziura. Ale Prokopa to nie interesuje. Pije bimber, bo tak lubi, bo musi, bo nie zależy mu już w życiu na niczym. Swoje przeżył. Wrócił z Syberii do Polski z armią generała Berlinga, zabijał Niemców, gwałcił ich kobiety, zabijał zdrajców we własnych szeregach. Po wojnie służył ludowej władzy, ścigał jej przeciwników, zdrajców, sprzedawczyków i agentów obcego wywiadu. Ścigał bezwzględnie. Ludzie go nienawidzili.
W epoce propagandy sukcesu odnalazła go jedna z ofiar donosów z tamtych czasów. Omal wtedy nie zginął. Pobili go, a później przejechali traktorem. Wielkie i ciężkie tylne koło traktora przejechało mu po twarzy, ściągając skalp włosów z połowy głowy. Prokop jednak przeżył. Ziemia była miękka i to go ocaliło. Ma tylko teraz krzywą twarz, jeszcze bardziej krzywy nos, bielmo na jednym oku i kępki siwych włosów na czerwonej czaszce z jednej strony głowy. Od tego czasu pije samogon z tego samego cynowego kubka.
Chłopiec, o którym wszyscy mówią, że nie myśli, lubi siadać obok Prokopa. Lubi siedzieć i wygrzewać się w słońcu przy starym. Połączyła ich miękka ziemia, z której narodzili się ponownie do życia.
Zmartwychwstali.
Prokop pije i gada, chłopiec słucha i milczy.
– Nie wiem, po co on ciebie tutaj przywiózł. Ja mówił, że tylko jakowa bieda z tego będzie. Ale on mnie nie słucha, job twoja matʹ sobacza. Nikt mnie już nie słucha, nawet sobaka warczy, kiedy przechodzę. Psia jucha, żeby ją… Po co on cię tutaj przywiózł? Jeszcze kto zobaczy i milicję naśle. Przecież ty dawno do szkoły powinien chodzić. A nie chodzisz, złydniu. No co tak patrzysz, rozumiesz ty coś z tej mojej paplaniny, co? Pewnie nie rozumiesz. Ech, nie wiem, co ci kto zrobił, ale bardzo zły człowiek to był.
Stary pije do dna, po czym dolewa sobie mlecznobiałego płynu i gada dalej:
– Łeb to ty miał jak rozbity garnek. Szczęście nie pogubiłeś skorupek, bobyś teraz miał dziury na głowie. Dobrze, że Nastia zmyślna kobita jest i umiała te skorupy poskładać. Ja jeszcze z czasów wojny szyć rany umiem, to ci ten łeb igłą i nitką pozszywałem, żeby skóra kości trzymała.
Nalewa kolejną porcję, pije i się krzywi.
– Tak, tak. Ja to dobry był wracz, job twoja matʹ. Na froncie to niejednego takiego, co to flaki w garści trzymał, pozszywałem, że i później tańczył, pił i dzieci miał. Zwykłą nitką i starą igłą. Jak nie było nici, to jednego ruskiego dratwą zszyliśmy. Trzech go trzymało, krzyczał z bólu, więc mu wódki wlewali do gardła. A ja szyłem. Faszysty pruły z haubic, nad nami śmigały pociski z cekaemów, a my tego ruskiego szyli. Cały bok mu zszyłem. Tą dratwą. Ale za dwa dni diabli go wzięli. Skurwysyn, czekista, a miękki był.
Chrapliwy śmiech przechodzi w kaszel. Dziad Prokop wyciąga machorkę ze szmacianego woreczka upstrzonego ciemnymi żółtymi plamami, nabija okopconą fajkę i opowiada dalej.
Chłopiec już go nie słucha. Zna te opowieści na pamięć. Na niebie widzi czarną chmurę zbliżającą się z zachodu. Bez słowa wstaje z ławki i idzie w kierunku drabiny. Stary nawet tego nie zauważa i dalej gada do siebie, pykając z fajki. Teraz słychać tylko strzępki słów, głośniejsze przekleństwa, ale i to z czasem milknie.
Nastaje cisza.
Chłopiec, który nie myśli, wspina się po drabinie przystawionej do ściany i opartej o dach domu. Nawet jeśli zwykle porusza się niezgrabnie, często traci równowagę, przewraca się, a czasem ma napady drgawek, teraz wspina się po skrzypiących szczeblach wyjątkowo szybko i sprawnie, już jest na samym szczycie drabiny. Zgrabnie schodzi z ostatniego szczebla i jak małpa pnie się w górę po stromym dachu. Dach jest pokryty starą słomą rozpiętą na drewnianym rusztowaniu. Wystarczy mocniej wbić w nią dłonie i stopy, żeby się szybko wspinać. Po chwili chłopiec jest na szczycie. Prostuje się i idzie po chybotliwej krawędzi na sam skraj domu.
Nie czuje strachu. Właściwie nic nie czuje. Nie zdaje sobie sprawy, że może mu się coś stać. Nie ma aż takiej wyobraźni.
Stoi na szczycie domu pierwszy raz. Nagle ogarnia go euforia. Nigdy nie czuł się tak dobrze. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że można czuć