Ziemia obiecana. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
tysiącami kominów, dachów, domów, drzew ogołoconych z liści; to znów na drugą stronę, na pola, co szły w głąb horyzontu – na szaro białe, brudne, zalane wiosennymi roztopami przestrzenie, majaczące gdzieniegdzie czerwonymi gmachami fabryk, które z oddalenia czerwieniły się wskroś mgieł bolesnym tonem mięsa odartego ze skóry; na odległe linie wiosek małych, przywartych cicho do ziemi, na drogi, co się wywijały wskroś pól, czarną cieknącą błotem wstęgą, migającą pomiędzy rzędami nagich topoli.
Maszyny huczały bezustannie i bezustannie świstały transmisje uczepione pod sufitem i niosące siłę do innych sal, wszystko się poruszało w rytm tych olbrzymich pudeł metalowych suszarń, które odbierały towar mokry z drukarni i wypluwały go suchym, i stały w tej olbrzymiej, czworokątnej sali pełnej smutnych barw i smutnego światła dnia marcowego, smutnych ludzi, niby kapliczki boga-siły, rządzącego wszechwładnie.
Borowiecki czuł się rozstrojonym i z roztargnieniem oglądał towar, czy nie jest zbytnio przesuszony lub spalony.
– Głupi chłopak – myślał o Hornie i chwilami stawała mu w pamięci ta młoda, szlachetna twarz i te oczy niebieskie, patrzące na niego z jakimś niemym żalem zawodu i wyrzutu. Czuł w sobie jakieś ciemne zaniepokojenie. Niektóre słowa Horna przychodziły mu na myśl, gdy patrzył na te tłumy ludzi w milczeniu pracujących.
– Byłem takim – poleciał myślą do tamtych, dawnych czasów, ale nie dał się ująć wspomnieniom w swoje szarpiące szpony, drwiący uśmiech wił mu się po ustach, a oczy świeciły zimno i rozważnie.
– To przeszło! przeszło! – myślał z jakimś dziwnym uczuciem pustki, jakby mu żal było tamtych czasów, żal tych złudzeń niepowrotnych, porywów szlachetnych, zszarganych przez życie – ale to krótko trwało i znowu siebie odzyskiwał; był tym czym był, dyrektorem drukarni Hermana Bucholca, chemikiem, człowiekiem zimnym, mądrym, obojętnym, gotowym do wszystkiego, prawdziwym Lodzermenschem, jak go nazwał Moryc.
W takim był właśnie nastroju przechodząc przez apreturę, gdy mu jeden z robotników zastąpił drogę.
– Czego? – zapytał krótko, nie zatrzymując się.
– A to nasz majster pan Pufke powiedział, że od pierwszego kwietnia będzie nas piętnastu ludzi mniej robiło
– Tak. Ustawi się nowe maszyny, które tylu ludzi nie potrzebują do obsługi, co stare.
Robotnik miął czapkę w ręku, nie wiedząc co powiedzieć i nie śmiejąc, ale zachęcony spojrzeniami, które błyskały zza maszyn, zza sągów materiałów, zapytał idąc za nim.
– A cóż my będziemy robili?
– Poszukacie sobie roboty gdzie indziej. Pozostaną tylko ci, którzy dawniej u nas pracują.
– A i my robimy już po trzy roki.
– Cóż ja wam poradzę, kiedy maszyna was nie potrzebuje, bo zrobi sama. Zresztą, do pierwszego może się jeszcze co zmieni, jeśli będziemy powiększali blich40 – odpowiedział spokojnie i wszedł na windę, która zaraz z nim zapadła się w głębi ściany.
Robotnicy spoglądali na siebie w milczeniu, niepokój świecił im w oczach, niepokój przed jutrem, bez roboty, przed nędzą.
– Ścierwy nie maszyny. Psy, psiakrew – szepnął robotnik i kopnął z całą nienawiścią w bok jakiejś maszyny.
– Towar idzie na ziemię! – krzyknął majster.
Chłop prędko nadział czapkę, przygiął się nieco i ze spokojem automatu odbierał barchan czerwony z maszyny.
III
W restauracji hotelu Victoria było pełno.
Wielkie, niskie pokoje o ciemnych ścianach i żółtych, stiukowych sufitach, udających drzewo, napełniał hałaśliwy gwar.
Wejściowe drzwi z bramy co chwila brzęczały mosiężnymi prętami zabezpieczającymi szkło, co chwila ktoś wchodził i ginął w mgle dymów i w tłumie ludzi zapełniających restaurację; elektryczne światła w sali bufetowej wciąż drgały spazmatycznie i przygasały, a gazowe bąki płonące równocześnie, rzucały mętne światło na zbitą około licznych stolików masę ludzi i na białe obrusy.
– Kelner, bitte, zahlen41!
– Piwa!
– Kelner, Bier42!
Krzyżowały się wołania razem z głuchym stukiem kufli.
Garsoni43 w zatłuszczonych frakach, z serwetami podobnymi do ścierek, przesuwali się we wszystkich kierunkach, błyskając brudnymi gorsami nad głowami pijących.
Wrzawa podnosiła się bezustannie napływającymi ludźmi i wykrzykiwaniem:
– „Lodzer Zeitung44”! „Kurier Codzienny”! – jakie rzucali chłopcy kręcący się pomiędzy stołami.
– Szczygieł, daj no Lodzerkę – zawołał Moryc, siedzący w pokoju bufetowym, pod oknem, w otoczeniu kilku aktorów, wiecznie przesiadających45 w knajpie – uważacie, co zrobił wczoraj nasz „fioł” vel dyrektor.
– Mów arcyfioł – wtrącił szeptem jakiś zgarbiony, stary aktor.
– Głupiś – odpowiedział mu pierwszy tajemniczym szeptem do ucha. – Otóż nasz arcyfioł wczoraj w antrakcie drugim przyszedł za kulisy i skoro tylko Niusia zeszła ze sceny, powiada jej: „Tak pani grała wspaniale, że jak tylko kwiaty będą trochę tańsze, to kupię pani bukiet, chociażby za całe pięć rubli!”
– Co powiedział? – zapytał stary aktor, nachylając się do ucha sąsiada.
– Żebyś pan pocałował psa w nos.
Wybuchnęli śmiechem.
– Panie Welt, panie Maurycy, czy pan nie jesteś za cwaj-koniak46 systemem, co?
– Panie Bum-Bum, ja jestem za systemem wyrzucenia pana za drzwi.
– Chciałem kazać dać…
– Pan lepiej każ blagować za siebie.
– Cóż, kiedy pan mnie wyręczasz. Panno Ani, koniaczek – zawołał poprawiwszy binokle i uderzając w zaciśniętą pięść otwartą dłonią prawej ręki.
– Pański przodek, panie Maurycy, miał więcej wychowania – zaczął znowu Bum-bum, stojąc na środku pokoju z kawałkiem kiełbasy na widelcu.
– Ja o pańskim tego nie mogę powiedzieć.
– Warum47? – rzucił ktoś od sąsiedniego stolika.
– Bo go wcale nie miał.
– Nie, nie dlatego, tylko że nie bywał grzecznym względem swoich pachciarzy48. Welt to zna z tradycji domowych.
– Wysortowany dawno dowcip, pięćdziesiąt procent niżej kosztu. Bum-buma, panowie sprzedaje się przez publiczną licytację. Kto da co? – wykrzyknął złośliwie Moryc.
– Co on mówi? – zapytał znowu stary aktor szeptem, kiwając równocześnie na garsona.
– Żeś głupi! – odpowiedział mu tym samym tonem sąsiad.
– Kto co da za Bum-Buma? Panowie, Bum-Bum się sprzedaje. Stary jest, brzydki jest,
40
41
42
43
44
45
46
47
48