Granatowy 44. Grzegorz KalinowskiЧитать онлайн книгу.
stacjonujący w domu akademickim przy placu Narutowicza.
Rybski był pewny, że dzieje się coś nieodwracalnego, że lont już podpalono i że Niemcy o tym wiedzą. Strzelanina na Żoliborzu postawiła ich na nogi, poza tym nie są ślepi, na pewno nie. Wojskowe i policyjne patrole przemierzały chodniki, trzymając się, zgodnie z zasadami walki w mieście, blisko ścian, patrząc, co się dzieje w oknach, zaglądając do bram.
Uświadomił sobie, że jego policyjna legitymacja traci właśnie ważność, bo zarówno Niemcy, jak i powstańcy będą polską policję rozbrajać i internować. A wiadomo, że takie sytuacje, nerwowe, gorące, pełne niepewności i strachu o własną skórę, mogą się źle skończyć. Jedni i drudzy będą rozwalać agentów i dostać się na czarną listę nie będzie trudno. Część Niemców uważała, że nie ma co odsiewać, bawić się w internowanie – trzeba polską policję postawić pod ścianą. Mimo to śmiało maszerował Marszałkowską, wyprostowany i z podniesioną głową. W pewnej chwili pomyślał nawet, że przez to dziwnie wygląda, że nie pasuje do zwykle gwarnej o tej porze, a dzisiaj pustawej ulicy. Ludzie nie szli, lecz przemykali, zwłaszcza młodzi. Rozglądali się za swoimi i obcymi, z tymi pierwszymi szukali kontaktu, łącząc się w grupki, gromadząc po bramach, tych drugich starali się omijać. Codziennie słychać było strzały, jednak po południu pierwszego sierpnia nie cichły. Teraz odgłosy strzałów szły od Woli, za chwilę zaczną strzelać na Marszałkowskiej.
Powstało jakieś zamieszanie, żołnierze Wehrmachtu minęli się z grupką młodych Polaków, coś między nimi zaszło, słychać było okrzyki, wymianę zdań. Niemców było mniej, mieli jednak broń, za to cienia ochoty na zabawę w żandarmów. Wmieszał się w to wszystko oficer lotnictwa, wyciągnął pistolet, zaczął rozkazywać piechociarzom, ci zarepetowali karabiny, zaraz padną strzały! I padły! Seria z rozypylacza dosłownie rozwaliła oficera w ciemnogranatowym mundurze. To strzelał niemiecki piechociarz! Jego schmeisser dymił, spod ciała oficera wypływała krew, a wehrmachtowcy podali tyły. Ludzie zgromadzili się wokół strzelca. Był młody, miał dystynkcje sierżanta i na pewno nie mówił po niemiecku.
– Je suis Français, no Allemand, no Szwab, Alsace, de Gaulle. Vive la France! Vive la Pologne!
– Alaska?
– Non, non, Alsace, Strasbourg, France, de Gaulle!
– De Gaulle?
– Oui, oui! General de Gaulle! France libre!
– To chyba nie szwab?
– Panie, daj pan mu spokój, skosił szkopów aż miło. Choć, chłopaku, z nami! Ratatatata! – zaśmiał się ktoś. – Hitlersyny kaput! Merci, merci, panie de Gaulle!
– Non de Gaulle, je suis Herbert Vengoli[11]. Je suis Herbert Vengoli, Alsacien! Hitler kaput!
Wśród chłopaków uratowanych przez Alzatczyka byli tacy, którzy mówili po francusku, więc rozmawiali z nim, klepali po plecach i wyglądało na to, że pójdzie z nimi, że wzięli go do swojego oddziału. Nieznający języka Moliera, Balzaka i Napoleona mówili:
– Zuch chłopak, chodź z nami Degolista. No, dawaj pan, panie Francuz, dawaj!
Ze strzępów rozmów Rybski wywnioskował, że jest koncentracja, że godzina W to siedemnasta, zaczęło się zatem przed czasem. Panował chaos, przechodnie chowali się w bramach, które okazywały się punktami zbornymi powstańczych oddziałów, niemieckie patrole wycofywały się do obsadzonych przez wojsko i szupo budynków. Akowcy sprawiali wrażenie, że walki wybuchły nie minuty czy kwadrans, ale całe godziny przed czasem. Wielu było zaskoczonych, jakby nie wiedzieli, że od razu będą się bić, zresztą większość nie miała broni. Szturmowano Pocztę Główną, kule latały nie tylko po placu Napoleona, lecz także po całym skrzyżowaniu Świętokrzyskiej z Mazowiecką, Rybski nie szedł więc najkrótszą drogą, lecz skręcił w Jasną, ponieważ powstańcy szturmowali budynek Prudentialu. Przyśpieszył, a kiedy mijał hotel Victoria, zobaczył, że opanowali go powstańcy, pełno tam było ludzi z bronią i biało-czerwonymi opaskami.
Przystanął, bo w drzwiach mignęła mu znajoma twarz. Podszedł do niego chłopak w berecie, do którego przyczepiony był wycięty z blachy orzełek, machnął rewolwerem i krzyknął:
– Cywile przejść na drugą stronę ulicy! Nie gromadzić się!
– Zostaw go, to swój! – usłyszał.
Rybski obejrzał się za siebie. Za nim stał Kustosz, wyglądał jak nauczyciel prowadzący w góry szkolną wycieczkę. Pumpy jak do jazdy na rowerze, sportowa marynarka, chlebak po masce gazowej, na głowie cyklistówka.
– Co pan tu robi, komisarzu?
– Idę do Muzeum. Dowiedziałem się o czymś, co powinno panów zainteresować. Nie zastałem Nałęcza na Widok, więc szedłem do pana.
– Kontrwywiad siedzi pod drugiej stronie ulicy, ale ja urzęduję tutaj, mam w Komendzie Okręgu swój kącik, chodź pan!
Kapitan Kustosz był dla Rybskiego najlepszą przepustką.
– Właściwie powinienem pana internować – stwierdził, po czym sięgnął do chlebaka i wyjął biało-czerwoną opaskę ze stemplem „WP”. – Gdy się tu zadomowię, wystawię panu papiery, walną właściwy stempel, rekomendacje i tak dalej. A teraz opowiadaj pan!
Rybski opowiedział.
– To pana poniosło, oj, poniosło!
– Myślałem, że co innego pana zastanowi.
– No, bez dwóch zdań, bez dwóch zdań, nawet nie ma co się zastanawiać! Po prostu zlikwidował pan przypadkiem ruską agentkę, to wszystko. Nie żebym przeszedł nad tym do porządku dziennego, bo mnie to obchodzi, tylko co teraz możemy zrobić?
Przeszukać mieszkanie? – podsunął Rybski.
– A jak prześlę meldunek? Sam pan mówił, że Niemcy wzmocnili obsadę na wiadukcie i Dworcu Gdańskim! Tramwaje nie chodzą, riksze też nie, pieszych nie puszczają. Trwa walka.
– A telefony?
– Co telefony? Czy pan, panie komisarzu, za przeproszeniem się z choinki urwał?
– Pewnie tak, ale póki nie spróbujemy, to się nie dowiemy.
Poszli do recepcji i okazało się, że telefony działają!
– Wielkie nieba, można dzwonić, tyle że pewnie Niemcy podsłuchują. Tak zrobiliśmy w maju dwudziestego szóstego, centrala działała, ale zamiast sympatycznych pań siedzieli ludzie z Dwójki – zażartował Kustosz, wykręcając numer.
– Halo! Tak, tak, to ja, co tam słychać na Żoliborzu? – Gdy słuchał odpowiedzi, jego twarz tężała i powtarzał tylko: – Tak, tak, rozumiem, tak, oczywiście…
Pożegnał się, rozłączył, rozejrzał i powiedział szeptem:
– Nie jest dobrze, na Żoliborzu klapa!
Wyszedł z centrali, pewnie zameldować, co się stało.
***
Kiedy Rybski czekał przy portierni, przybywało coraz więcej ludzi i nie trzeba było być szczególnie bystrym, by zorientować się, że hotel Victoria stał się punktem dowodzenia, sztabem. Oprócz uzbrojonych chłopaków ubranych jak wycieczkowicze i narciarze przewijali się mężczyźni w płaszczach i kapeluszach, sztabowcy i oficerowie. Kilku z nich widział przy Filtrowej, wkrótce spotkał też porucznik Alę.
– Pan tutaj? Ciągnie pana do komendy, do dowództwa? – zażartowała.
– Zatem te mieszkania na Filtrowej to był sztab?
– To było dowództwo okręgu. Co pan tu właściwie robi? – W pytaniu pobrzmiewała nutka niezadowolenia, wydawało się, że pani porucznik chciała dodać: „Przecież pana nie powinno tu być”.
– Natknąłem