Granatowy 44. Grzegorz KalinowskiЧитать онлайн книгу.
najciemniej pod latarnią, a macie tu pod nosem koszary policji.
– I mamy też ludzi, którzy się kręcą. Nikt od nas, więc może policja, Niemcy, komuniści, a może zwykli bandyci. Chcemy, żeby pan to zbadał. – Porucznik Ala wyjrzała przez okno. – Znów są, to oni! – Rozsunęła firankę i machnęła ręką, żeby Rybski też wyjrzał. Na dole stało trzech typów, jeden elegancki, pasujący do okolicy, dwóch, jakby zbłądzili z Czerniakowa albo wręcz z żoliborskich baraków. Obcinali wzrokiem przechodniów i bramę, wyraźnie interesowała ich właśnie ta kamienica. Ten elegantszy, stojący tyłem… Niech no się odwróci!
– Od dawna się tu kręcą? – chciał wiedzieć Rybski.
– Trzeci dzień. Od razu poprosiliśmy Nałęcza o pomoc, ale nie wprowadzaliśmy go w szczegóły, tylko zażądaliśmy przysłania człowieka, który się na tym zna. Przysłał pana. Co to za ludzie?
– Wyglądają na bandziorów, którzy czekają na okazję. Okolica do biednych nie należy, ludzie mimo wojny są tu raczej przy pieniądzach, czyż nie tak?
– Ale to my mamy ich najwięcej…
Rybski w mig chwycił, o co chodzi.
– Zakupy broni, medykamenty, środki do robienia materiałów wybuchowych… kupujecie to od Niemców i od tych, którzy okradają transporty?
– Dokładnie tak, panie komisarzu.
– Czy macie stałego kasjera, skarbnika, księgowego?
– To Ludwik!
– Pewny jest?
– Znam go jeszcze z banku, sumienny, uczciwy i dzielny. Ręczę za niego.
– Ma obstawę?
– Oczywiście, zawsze jest jeden, czasem trzech ludzi. Sprawdzeni, najlepsi – dodała szybko, jakby spodziewała się, że Rybski o to zapyta.
– Czy pan Ludwik dokonywał ostatnio jakiejś transakcji?
– Tak, trzy dni temu kupował lekarstwa, zapłacił tysiąc dolarów.
Dla policjanta, który od kilkunastu lat uczestniczył w nieliczonej liczbie śledztw, wszystko stawało się jasne.
– Muszę z nim porozmawiać. Czy to możliwe?
– Oczywiście, za godzinę powinien być.
– Tutaj?
– Tak, to jeden z jego adresów.
– Niech go pani odwoła, natychmiast!
Porucznik Ala podeszła do telefonu i zaczęła wybierać numer. Rybski dyskretnie się oddalił, a po minucie podeszła do niego i oznajmiła: – Załatwione. Co dalej?
– Mogę się mylić, to może być fałszywy alarm, ale moim zdaniem ktoś zwęszył wielkie pieniądze.
– Ależ my je praktycznie wszystkie wydaliśmy!
– Oni jednak o tym nie wiedzą. Wiedzą za to, że człowiek, który obraca wielkimi sumami dolarów, mieszka tu albo bywa. Nie ustalili gdzie, więc zasadzili się na niego i czekają. Jeśli Ludwik nie przyjdzie na Filtrową, nic się nie stanie.
– Ale nie ma pan takiej pewności?
– Tak jak i nie mam pewności, kim oni są. Może to być przypadek, zbieg okoliczności, choć ja w takie przypadki nie wierzę. Nie wyglądają na zwykłych obrzępałów, więc nie wyjdę do nich i nie machnę legitymacją. Jeden z nich, ten lepiej ubrany, stoi niestety tyłem, nie jestem pewny, ale jeśli to gość, o którym myślę, to jest to wyjątkowo niebezpieczny typ. Człowiek, z którym nie pójdzie nam łatwo. Musiałbym się z tymi trzema strzelać, a tego wolelibyśmy raczej uniknąć.
– Co więc pan proponuje?
– Proponuję wykorzystać moje stanowisko. Czy ma pani książkę telefoniczną?
– Jest przy aparacie.
Porucznik Ala podeszła do stoliczka z telefonem i spod blatu wyjęła czerwoną księgę z wroną trzymającą w szponach swastykę i napisem Amtliches Fernsprechbuch fűr das Generalgouvernement, Urzędowa Książka Telefoniczna dla Generalnego Gubernatorstwa. Choć nie pytała, do kogo będzie dzwonił, poinformował ją:
– Zadzwonię na komisariat dwudziesty trzeci, to niedaleko stąd, przy Sękocińskiej.
Poproszę o patrol i na jakiś czas będziemy mieli spokój.
Wybrał numer 809-67.
– Mówi podkomisarz Rybski z policji kryminalnej…
Dalej poszło jak po maśle, znał, kogo trzeba, i sam był znany, szybko się uwiarygodnił, a sierżant, z którym rozmawiał, obiecał natychmiastową interwencję w sprawie trzech mętów, które kręciły się przed wejściem do kamienicy przy Filtrowej sześćdziesiąt osiem. Rybski poprosił o spisanie osobników i zapowiedział się z poranną wizytą.
– To powinno wystarczyć, a na jak długo, tego nie wiem. Okaże się, gdy będę wiedział, z kim mamy do czynienia.
– To chyba nie będzie miało znaczenia, ważne, żeby nic się nie wydarzyło dzisiejszej nocy – odrzekła Ala.
Po kilkunastu minutach z dołu dobiegł jakiś hałas: to patrol granatowych policjantów legitymował podejrzane typy. Ci zachowywali się jak rasowi zawodowi złodzieje, poddawali się rewizji spokojnie, choć z knajacką dezynwolturą. Gestykulowali, śmiali się, wykrzywiali twarze, jednak ten, który najbardziej Rybskiego interesował, wciąż nie odwracał się w jego stronę. Komisarz zobaczył za to, że po przeciwnej stronie ulicy rusza rykszarz, najpierw wolno, później coraz szybciej. Policjanci też go zauważyli, jednak było już za późno, bo gość stanął na pedałach, dał szpulę w stronę Filtrów i zaraz skręcił w prawo, w Akademicką.
Rybski był pewny, że przy tych trzech niczego nie znajdą, że są czyści, bo broń na akcję przywiózł rykszarz – tak właśnie robiła Armia Krajowa. Tymczasem któryś z urków musiał odpysknąć i granatowi kazali im iść ze sobą. Pewnie wezmą ich na komisariat, tam spokojnie spiszą i trochę przetrzymają, wypuszczając tuż przed godziną policyjną.
Kiedy ruszali w stronę Sękocińskiej i komisariatu, elegancik wreszcie się odwrócił i Rybski nie miał wątpliwości. Był to Bazyli, człowiek, który współpracował z jego kumplem Mańkiem Ciechaniakiem. Skończony bandyta, z którym i Ciechaniakowi trudno było się ułożyć.
***
Rybski wstał rano, zjadł śniadanie i poprosił porucznik Alę, żeby umówiła go z kasjerem. Spotkanie wyznaczyła na czternastą w barze Pod Tunelem przy Poznańskiej. Najpierw jednak poszedł na komisariat.
– Aaa, to pan do nas dzwonił wczoraj. – Dyżurny wyglądał na trochę przestraszonego. I miał powody. – Tych trzech, oni…
– Zwiali wam?
– No zwiali, panie poruczniku.
Wicek rzucił kilka przekleństw, powiedział, co o tym myśli, i wyszedł z komisariatu.
Albo tamci się wykupili – korupcja wśród funkcjonariuszy była powszechna – albo naprawdę zaatakowali policjantów i dali nogę. Kto by chciał ginąć pod koniec wojny? Na pewno nikt z tych, którzy rwą się do powstania.
Miał czas, więc pojechał do Mańka Ciechaniaka, który urzędował w swoim szynku Wars i Sawa przy Wielkiej.
– Co cię sprowadza? – powitał go. – Coś do picia? A może mała przekąska?
– Problemy…
– Kto ich nie ma!
– Są mniejsze i większe.
– Na przykład?
– Bazyli chce zrobić skok na ludzi z konspiracji. To głupi pomysł.
– A