Zamiana. Beth O'learyЧитать онлайн книгу.
wyjdzie na dobre wam obu.
Marian uśmiecha się, choć tym razem słabiej.
– Wspaniale, mamo. Kiedy wrócisz, na pewno rozwiążemy już swoje sprawy i wszystko się ułoży.
Marian, wieczna optymistka, nawet pogrążona w głębokim smutku. Ściskam jej ręce i całuję ją w policzek. To dobra decyzja. Nasza rodzina utknęła w martwym punkcie. Jeżeli mamy ruszyć z miejsca, potrzebujemy jakiegoś wstrząsu.
*
Kiedy przyjeżdżamy na dworzec w Daredale, ku mojemu zaskoczeniu na peronie czeka już większość członków Straży Sąsiedzkiej – poczciwy doktor Piotr przywiózł ich szkolnym mikrobusem. Ich widok mnie wzrusza, bo odbyli długą podróż z Hamleigh. Gdy nieco zapłakana Betsy wciska mi w dłoń kartkę z numerem swojego domowego telefonu – „Na wypadek gdybyś nie miała go nigdzie zapisanego” – uświadamiam sobie, że zachodzę w głowę, po co, u licha, w ogóle wyjeżdżam z Hamleigh-in-Harksdale. Potem patrzę na doktora Piotra, na Basila z brytyjską flagą wpiętą w klapę tweedowej marynarki i na Leenę, która chuda i blada stoi z boku. Wraca mój bojowy duch.
To dobra decyzja dla rodziny Cottonów. Poza tym w tym roku kończę osiemdziesiąt lat. Skoro chcę przygody, to kiedy mam ją przeżyć, jeśli nie teraz?
Leena pomaga mi wsiąść do pociągu, dźwiga mój bagaż i kładzie na półce, po czym każe kilku moim współpasażerom złożyć solenną obietnicę, że zdejmą go, gdy dotrzemy do Londynu. Ściska mnie na pożegnanie i w ostatniej chwili wyskakuje z wagonu.
Macham z okna przyjaciołom i patrzę, jak Yorkshire zostaje w tyle, a gdy pociąg mknie przez łąki i pola w stronę Londynu, ogarnia mnie przypływ energii i nowej nadziei, która rozpędza się jak chart wypuszczony z boksu startowego.
7
Leena
Bliźniak mojej mamy, z drzwiami w gołębim kolorze i mosiężną kołatką, stoi przy Lower Lane. Przez chwilę stoję przed wejściem, a potem wyjmuję z kieszeni klucz, który dała mi babcia – swój zostawiłam w Londynie. To na pewno freudowska pomyłka.
Dziwnie się czuję, otwierając sobie drzwi, ale czułabym się jeszcze dziwniej, gdybym zapukała. Półtora roku temu bez chwili wahania wparowałabym do środka.
Stoję w progu, starając się opanować oddech. Korytarz wygląda strasznie w swojej niezmienności: wyczuwalny zapach środków czyszczących, stary drewniany stolik, puszysty dywan, po którym chodzi się jak po kanapie. Mama zawsze lubiła domy – jest pośredniczką w handlu nieruchomościami – uświadamiam sobie jednak, że ten wygląda trochę anachronicznie: nie zmieniła wystroju wnętrza po poprzednich właścicielach, a ciepłe żółtokremowe ściany w niczym nie przypominają papuziej tapety w domu, w którym się wychowałam. Ten dom został kupiony w praktycznym celu – dla Carli, nie dla mamy.
Okropnie jest tu wrócić. Czuję taki sam skurcz w brzuchu, jakiego się dostaje na widok byłego chłopaka na imprezie, gdy zderza się twoje dawne życie z obecnym.
A na końcu korytarza: drzwi do salonu. Przełykam ślinę przez ściśnięte gardło. Nie mogę na nie patrzeć. Skupiam więc wzrok na oprawionym w ramki dużym zdjęciu mojej siostry na stoliku u stóp schodów. Mama postawiła je tam po śmierci Carli, a ja nie znoszę tej fotografii – wchodząc do domu, mam wrażenie, jakbym przychodziła na stypę. Carla jest w ogóle niepodobna do siebie: ubrana na bal na zakończenie szkoły średniej, ma upięte włosy z dwoma pasemkami opadającymi z przodu à la Keira Knightley w To właśnie miłość. Wyjęła kolczyk z nosa, a zdjęcie zrobiono, zanim jeszcze przekłuła brew; bez tych ozdób wygląda dziwnie. Zawsze mówiła, że jej twarz bez biżuterii tu i ówdzie prezentuje się słabo. „To tak, jakbyś ty wyszła z domu bez pięciu warstw lakieru na włosach”, żartowała ze mnie, ciągnąc mnie za kucyk.
Na górze schodów pojawia się mama. Ma na sobie luźną bluzę i dżinsy, a gdy schodzi po stopniach, wyczuwam u niej jakąś gorączkowość, jak gdybym zastała ją podczas przygotowywania wielodaniowego posiłku albo właśnie miała wybiec z domu na spotkanie z kimś ważnym.
– Cześć, Leena. – Zatrzymuje się na najniższym stopniu. Jest o wiele szczuplejsza niż dawniej, ma patykowate ręce i nogi jak nastolatka. Przełykam ślinę, odwracając wzrok.
– Hej, mamo.
Nie ruszam się z wycieraczki pod drzwiami. Zbliża się do mnie ostrożnie, jak gdyby gwałtowny ruch mógł mnie spłoszyć. Widzę dwie wersje mojej matki naraz, jak nałożone warstwy kalki kreślarskiej. Pierwsza to właśnie ta, rozgorączkowana, słaba, na skraju załamania; kobieta, która pomogła mojej siostrze umrzeć i nie chciała mnie słuchać, gdy mówiłam, że mamy wybór, inne możliwości, testowanie innych leków, prywatne terapie. Druga wersja to matka, która mnie wychowała, żywioł włosów przetykanych miodowymi pasmami, wulkan pomysłów. Impulsywna, nieokiełznana, radosna i zawsze, zawsze gotowa mnie wspierać.
Z niepokojem uświadamiam sobie, jaką złość budzi we mnie jej widok. To obrzydliwe uczucie rozlewa się w brzuchu jak atrament w wodzie i dociera do mnie, że to był bardzo głupi pomysł, by zmusić się do przyjazdu tutaj na całe osiem tygodni. Chcę zdusić w sobie ten gniew – chcę jej wybaczyć – ale kiedy ją widzę, wszystko sobie przypominam i nie umiem go opanować.
Fitz miał rację: to ostatnia rzecz, jaka mi była potrzebna po ataku paniki, który przeżyłam w zeszłym tygodniu.
– Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, jak to zrobimy – mówi mama. Unosi kąciki ust w skruszonym uśmiechu. – Ale cieszę się, że jesteś. To dobry początek.
– Tak. Przyszłam ci powiedzieć, że tak jak mówiła babcia, jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, pomogę ci. Gdybyś miała jakieś sprawy do załatwienia czy coś…
Mama spogląda na mnie trochę dziwnie.
– Babcia mówiła ci, że potrzebuję pomocy przy załatwianiu jakichś spraw?
W zasadzie babcia nie wyjaśniła wprost, na czym miałaby polegać pomoc mamie, choć zawsze daje do zrozumienia, że to bardzo ważne.
– Zrobię wszystko, czego będziesz potrzebować – mówię, przestępując z nogi na nogę. Znowu czuję między żebrami ten twardy guz niepokoju.
Mama przechyla na bok głowę.
– Nie wejdziesz?
Jeszcze nie wiem. Myślałam, że będę umiała, ale gdy się tu znalazłam, nie jestem pewna. Chcę czymś odwrócić jej uwagę, szukam w głowie słów i mój wzrok pada na wiszące na ścianie ulubione zdjęcie mamy, które przedstawia giętką joginkę stojącą w pozycji drzewa na tle indonezyjskiej świątyni. Chyba zmieniła ramki – ciekawe, to jedyna rzecz w domu, którą odświeżyła. Dawniej, gdy miała zły dzień w pracy albo Carla i ja doprowadzałyśmy ją do szału, pokazywała nam tę fotografię i mówiła: „Momencik, dziewczynki, przeniosę się tam na dziesięć oddechów”. Zamykała oczy, uruchamiała wyobraźnię, a kiedy je otwierała, wzdychała z ulgą: „Już jestem. Od razu lepiej”.
Przenoszę wzrok na blat stolika, kompletnie zastawiony… Kamykami? Kryształami?
– Co to za kamienie? – pytam, wskazując je ręką.
Mama błyskawicznie skupia na nich całą uwagę.
– Och, moje kryształy! Są wspaniałe. Kupiłam je przez internet. To jest obsydian śnieżny, pomaga zwalczyć smutek i oczyszcza. Ten to akwamaryn, dodaje odwagi i…
– Posłuchaj, mamo… – Gryzę się w język, nie kończąc zdania. Nie powinnam jej mówić, że to kupa bzdur, ale, Boże, przykro patrzeć, jak przechodzi przez te same fazy. Na początku tryska entuzjazmem, święcie przekonana, że