Zamiana. Beth O'learyЧитать онлайн книгу.
księżycowy. Poprawia intuicję i ujawnia ukryte emocje. Sprzyja nowym początkom.
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś chciał w tym momencie poznać moje ukryte emocje. – Miał to być żart, ale nie bardzo mi wyszedł.
– Pewnie masz wrażenie, że tego nie wytrzymasz, kiedy wyjdą na jaw. Ale wytrzymasz. Moje wszystkie napady w jakimś sensie mi pomogły. Naprawdę w to wierzę.
Spoglądam na nią zaskoczona.
– Jakie napady?
Mama lekko marszczy brwi i patrzy mi w oczy.
– Przepraszam. – Robi krok w moją stronę. – Myślałam, że babcia coś ci wspominała. Mniejsza z tym. Weź ten kamień księżycowy, dobrze, Leena?
– Nie chcę kamienia księżycowego. Jakie napady?
– Proszę – nalega, wyciągając do mnie rękę. – Weź go.
– Nie chcę. Co miałabym z nim zrobić?
– Położysz sobie przy łóżku.
– Nie zamierzam go brać.
– Weź, proszę. Skąd u ciebie tyle uprzedzeń?
Próbuje mi wcisnąć kamień do ręki, ale ją cofam i minerał spada na podłogę z marnym, głuchym stuknięciem. Stoimy przez chwilę, w milczeniu patrząc na idiotyczny kamyczek między naszymi stopami.
Mama odchrząkuje, po czym schyla się, żeby go podnieść.
– Zacznijmy jeszcze raz – proponuje łagodniejszym tonem. – Wejdź. Napijemy się herbaty.
Wskazuje drzwi salonu, ale nie ruszam się z miejsca.
– Nie, lepiej już pójdę. Babcia zostawiła mi długą listę rzeczy do zrobienia i… powinnam się zabrać do pracy.
Zapada długa cisza.
– W takim razie mogę cię przynajmniej przytulić na pożegnanie? – pyta w końcu mama.
Po krótkim wahaniu otwieram ramiona. Wydaje się krucha, ma za ostre łopatki. Uścisk nie wypada za dobrze – to nie jest prawdziwy uścisk, ale formalność, konwencjonalny układ rąk.
Na dworze dyszę ciężko, jakbym przez cały czas u niej wstrzymywała oddech. Wracam do domu babci coraz szybszym krokiem, a potem pędem mijam drzwi i wybiegam na główną drogę. Wreszcie czuję, jak ta atramentowa złość opada, a razem z nią ustępują przygnębienie i litość.
Dopiero po powrocie do domu zdaję sobie sprawę, że mama ukradkiem wsunęła mi do kieszeni kurtki kamień księżycowy. Trzeba jej to przyznać – kiedy coś sobie postanowi i jest przekonana, że to właściwa rzecz, nie podda się, dopóki nie dopnie swego. Mam to po niej.
I chyba między innymi na tym polega problem.
*
Kiedy dopada mnie takie samopoczucie, zwykle uciekam w pracę. Najlepiej nad czymś, co jeży się danymi: liczby skuteczniej niż słowa oczyszczają umysł. Jest w nich precyzja, jak w cienkiej kresce ołówka, w odróżnieniu od rysowanych węglem grubych linii.
Wobec braku takiej pracy szukam rozwiązania na babcinej liście zadań. I postanawiam spróbować swoich sił w ogrodnictwie.
Jak dotąd nie zostałam hobbystką.
To takie… niekończące się zajęcie. Po napełnieniu bluszczem dwóch worków zorientowałam się, że oplata szopę babci jeszcze z drugiej strony, wspina się na drzewa i sięga tymi paskudnymi ciemnozielonymi wąsami aż pod szopę, więc doszłam do wniosku, że skoro bluszczu jest więcej niż szopy, to co zostanie, jeśli go usunę?
Masuję sobie ramię, patrząc na wzgórza wznoszące się za starym kamiennym murkiem, którym kończy się ogród; niebo nad nimi zasnuwają złowrogie ciemnoszare chmury. Doskonała wymówka, żeby przerwać próby zmierzenia się z ogromem zadania.
Wracam do środka. Dziwnie się czuję w Clearwater Cottage bez babci, gdy sama zaparzam herbatę w jej porcelanowych kubkach we wzorki i krzątam się po domu, jakbym była u siebie. Ale na weekendy będzie przyjeżdżał Ethan, więc nie będzie mi doskwierać samotność. Myślę nawet, że ten wyjazd świetnie nam zrobi po tak ciężkim roku – wspólne weekendy, tulenie się przy kominku i rozmowy o niczym, w których w ogóle nie będziemy wspominać o Selmount…
Kurczę, Selmount! Temat tabu. Wszystkie myśli o Selmount należy zostawiać przed progiem Clearwater Cottage, absolutny zakaz wstępu. Jak dla wampirów. I Arnolda, zgodnie z zanotowanymi przez babcię wskazówkami.
Rozlega się pukanie – tym razem na pewno w drzwi wejściowe, nie w kuchenne okno. Zerkam na siebie. Moja ulubiona bluza z Buffy jest wybrudzona grudkami i kawałkami… nie wiadomo dokładnie czego, jakiejś substancji z fragmentami uschłych liści. Naprawdę nie jestem gotowa na przyjmowanie gości. Zastanawiam się, czy nie udać, że nie ma mnie w domu, ale to Hamleigh – przybysz za drzwiami zapewne został telefonicznie poinformowany przez Arnolda, że pracowałam w ogrodzie. Z grubsza strząsam z włosów śmieci i ruszam do drzwi.
Osoba na progu jest typem starszej pani, która w odcinku Doktora Who okazałaby się kosmitką. Po prostu za bardzo przypomina modelowy wzorzec starszej pani. Siwe włosy ułożone w nienaganną trwałą, elegancka apaszka, okulary na łańcuszku, obie dłonie zaciśnięte na trzymanej przed sobą torebce. Pamiętam, że była w grupie seniorów, którzy żegnali babcię na stacji w Daredale, i na pewno widywałam ją u babci i dziadka, gdy byłam mała. Chyba Betsy?
– Witaj, moja droga – mówi. – Jak sobie radzisz bez Eileen?
Robię wielkie oczy.
– No, hm… – bąkam – to na razie jeden dzień, więc… dziękuję, daję sobie radę.
– Panujesz nad jej projektami?
– Tak, tak, chyba mam wszystko pod kontrolą. Jeżeli babcia potrafi to robić, ja też sobie poradzę.
Betsy mierzy mnie bardzo poważnym spojrzeniem.
– Nikt nie może się równać z Eileen.
– Oczywiście, że nikt, chodzi mi tylko… O!
Mimo że nie odsunęłam się od drzwi, Betsy jakimś cudem przenika na korytarz i zdecydowanym krokiem kieruje się do salonu. Patrzę za nią i dopiero po chwili przypominam sobie o dobrym wychowaniu.
– Napijesz się herbaty? – Zamykam drzwi.
– Bez mleka, dwie łyżeczki cukru! – informuje mnie Betsy, sadowiąc się w fotelu.
Idę do kuchni i z niedowierzaniem kręcę głową. Gdyby któryś z sąsiadów wprosił się w ten sposób do mojego londyńskiego mieszkania, przysięgam, że mogłabym wezwać policję.
Gdy zasiadamy z Betsy przy herbacie, zapada cisza. Starsza pani zerka na mnie wyczekująco, nie mam jednak pojęcia, o czym z nią rozmawiać. Z babcią nie ma takich problemów – przecież to babcia – ale naprawdę nie wiem, na czym polega pogawędka z seniorami. Jedynym poza babcią znanym mi seniorem jest dziadek Wade, ale to dupek, którego zazwyczaj po prostu ignorowałam.
Wyobrażam sobie, że to coś w rodzaju spotkania z nową klientką, więc sięgam po umiejętności towarzyskie, które w razie konieczności potrafię z siebie wykrzesać, ale Betsy mnie ubiega.
– Powiedz mi, droga Leeno, jak się czujesz? – Wypija łyk herbaty.
– Dziękuję, bardzo dobrze – mówię.
– Nie, pytam, jak się naprawdę czujesz – nie ustępuje, przyglądając mi się z uwagą w poważnych, wodniście niebieskich oczach.
Wiercę się na kanapie.
– Naprawdę dobrze.
–