Grzech. Max CzornyjЧитать онлайн книгу.
doprowadziło do scen siostrzanej nadopiekuńczości i braterskiej próby wyzwolenia, a ostatecznie zakończyło się zgodnie z wolą kobiety.
Posłał jej łóżko w pokoju gościnnym, sam wziął butelkę whisky do sypialni na górze i pociągając wprost z gwinta, opadł na złożoną kanapę. Zaraz wstał i wmawiając sobie, że Marta może nagle zadzwonić, a bateria telefonu rozładować się z osiemdziesięciu procent do zera w ciągu kilku godzin, podpiął swojego blackberry do kontaktu. Nie zamierzał jednak spać.
Wypił solidny łyk whisky i zdeterminowany, że będzie czuwał, postanowił zrobić sobie kawę. Albo od razu dwie. Z irytacją odpiął komórkę od ładowarki i schował ją do kieszeni spodni. Ostrożnie, nie zapalając światła, zszedł po schodach na dół. Wyciągniętą ręką wyszukiwał krawędzi ścian i mebli. Po odjeździe policji Klara opuściła rolety przeciwwłamaniowe, przez co w domu panowała całkowita ciemność. Cicha i złowroga.
Starając się odrzucić posępne myśli i opierając się na wewnętrznym GPS-ie, Wolski poczłapał w stronę kuchni. Nagle, kiedy już dostrzegł światełka elektronicznego zegarka wbudowanego w okap kuchenki, kopnął stopą w coś twardego. Ciche brzęknięcie zmieszane z wyszeptanym przez niego przekleństwem rozwiało się w mroku pomieszczenia. Przez chwilę usprawiedliwił się tym, że jego orientacja musiała zostać zaburzona przez alkohol. Jednakże kiedy dokuśtykał do zlewu i zapalił lampkę służącą do podświetlania blatu kuchennego, zauważył, że jedne z ciężkich drzwiczek drewnianego kredensu były otwarte. Wywinął w nie pod takim kątem, że nawet nie drgnęły. Jeszcze raz bluzgając pod nosem, wrócił się i zamknął je z jękliwym skrzypnięciem zawiasów. Marta od miesięcy nie mogła się doprosić, by je nasmarował.
Marta, Marta, Marta.
Tylko jedna myśl kłębiła mu się w głowie, a wokół niej cała litania własnych przewinień. Nie wyszedł pobiegać, nie naoliwił zawiasów, nie wyjął naczyń ze zmywarki. Wyrzuty sumienia, które potrafiły wszystko zniszczyć, a nie mogły niczego zmienić.
Odechciało mu się kawy. Czuł się wystarczająco rozbudzony, by czuwać choćby do samego rana. Z szuflady pod blatem kuchennym wyciągnął papierosy. Przez chwilę szukał jeszcze zapalniczki, wreszcie zadowolił się paczką rzuconych na okap zapałek.
Zgasił światło i krok za krokiem jak cień zanurzył się w mroku salonu. Przeszedł wzdłuż ściany, słysząc jedynie dobiegające z korytarza tykanie francuskiego zegara.
Tik-tak. Tik-tak.
Nie zwrócił uwagi na ostatnią wybijaną godzinę, ale musiało być już po drugiej. Być może minęła trzecia. Przeszedł obok domofonu i dalej, w stronę lichego światła dobiegającego z westybulu. Znajdujące się w nim dwa okrągłe okienka były niewiele większe od dłoni i nie okrywały ich rolety antywłamaniowe.
Wolski wszedł do niewielkiego pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Zanim odpalił, złamał trzy zapałki i był bliski wyrzucenia papierosa.
Wreszcie, głodny nikotyny jak pies miski, zaciągnął się.
Powoli, delikatnie, głęboko.
Wypuścił dym ustami i zerknął w okienko. W rozproszonym świetle latarni podwórze było stąd dość dobrze widoczne. Wolski strzepnął popiół na terakotę, celując w kratki gumowej wycieraczki.
Kiedy podniósł wzrok, niemalże podskoczył. Przy bramie majaczył upiorny cień. Przypominał wysoką, bardzo wysoką postać w szatach sięgających samego chodnika. Była ona zwrócona w stronę domu, stała nieruchomo i nagle, zupełnie jak zjawa, zniknęła za ogrodzeniem.
2
Komisarz Deryło wrócił do mieszkania, wziął prysznic i się ogolił. Dzięki temu zaoszczędził sobie roboty za kilka godzin. Jego zarost wciąż był gęsty i ciemny, lecz z biegiem lat coraz wolniej odrastał. Jako gówniarz marzył, żeby gładka skóra wieczorami nabierała szorstkości. Później stało się to tylko uciążliwością, nieprzekładającą się na popularność wśród kobiet. Przez jakiś czas nosił krótką brodę, ale z jej pielęgnacją było jeszcze więcej problemów. Poza tym ciągle słyszał, że przez nią jedynie zdziadział. Mimo że zdziadzienie wydawało się lepsze od zdziecinnienia, w końcu wrócił do codziennego rytuału. Wąs w typie amerykańskich gliniarzy zupełnie odpadał. Baczki też.
Po nocnych wezwaniach nigdy nie był głodny. Miał raczej ochotę na kieliszek czegoś mocniejszego, ale musiał się powstrzymać. Napił się wody z kranu i w samych slipkach przemaszerował do sypialni. Jego żona, Ewa, jeszcze nie spała. Lampka ustawiona na szafce nocnej była zapalona, a kobieta czytała grubą książkę w mocno podniszczonej okładce. Kiedy Deryło podszedł do łóżka, odwróciła się w jego stronę i uchyliła kołdrę.
– Wszystko w porządku? – zapytała, zsuwając okulary.
– Nic nie jest w porządku – komisarz parsknął ze złością. – Od prawie dwóch tygodni nic nie jest w porządku.
– Kolejne porwanie?
Wszedł do łóżka i okrył się kołdrą. Położył się na lewym boku, a prawą rękę przełożył przez brzuch żony. Popatrzył na jej duże, pełne wargi, na piegowate policzki i smukłą szyję. O tej porze, choć wszystkie zmarszczki wydawały się głębsze niż w ciągu dnia, i tak wyglądała na mniej niż pięćdziesiąt lat.
– Kolejne porwanie, kolejny list i kolejne zawracanie dupy – jednym tchem wymienił Deryło.
– Nic do przodu? – Ewa utkwiła w nim pytające spojrzenie.
– Nic. Cztery cholerne iksy.
– Mhm…
Komisarz wiedział, że niewinne mruknięcie stanowi tylko preludium do dalszego przesłuchania. Być może sam powinien stosować takie narzędzie śledcze. Zawieszenie głosu, chwila przerwy i pytanie.
– W samym Lublinie czy znów poza? – padło znacznie szybciej, niż się spodziewał.
– Węglin.
– Pierwszy raz właśnie tam.
– Mąż ofiary powiedział mi, że to bezpieczna dzielnica – z sarkazmem mruknął komisarz. – Rozumiesz? On mi to po prostu obwieścił. Tak jakby stwierdzał, że radiowozy są pomalowane na zielono, a mundury różowe. On to wiedział lepiej niż ja. Kretyn.
– Nie bądź obcesowy – wytknęła mu Ewa. – I nie nazywaj jej ofiarą.
– W jaki sposób na to nie patrzeć, to ona jest ofiarą. Nawet jeżeli żyje, w co wątpię, to po prostu jest ofiarą przestępstwa.
– Z góry zakładasz najgorsze.
– Jestem racjonalistą, nie telemarketerem. – Deryło naciągnął prześcieradło. – Nie wciskam ludziom maści na raka.
Kobieta odłożyła książkę i odwróciła się na bok, w stronę męża. Jej długie, pofarbowane na słomkowy kolor włosy opadły na poduszkę. Położyła dłoń na klatce piersiowej komisarza. Przez chwilę wodziła nią w jedną i drugą stronę, przeczesując siwiejące włosy. Często zasypiali właśnie w tej pozycji.
– Naprawdę myślisz, że one nie żyją? – zapytała.
– Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby odnalazły się jeszcze piękniejsze i jeszcze zdrowsze niż przed zaginięciem, ale wiem, że to niemożliwe.
– Nie możecie dłużej odsuwać od tego prasy. – Ewa podniosła głowę. – Musisz wreszcie zwołać oficjalną konferencję i ostrzec ludzi. Powinni mieć się na baczności, nie włóczyć po nocach i…
– Sam nie zbawię świata. – Komisarz