Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле КарреЧитать онлайн книгу.
północy Niemiec?
– Zgadza się. Pod przykryciem członka Międzynarodowej Grupy Ochrony Łowisk. Ochrona łowisk za dnia, nocą lądowanie na plażach.
Bunny przerywa nasze tête-à-tête:
– A te nocne wycieczki miały w ogóle jakąś nazwę?
– „Scyzoryk”, o ile się nie mylę.
– Nie „Fuks”?
Lepiej to zignorować.
– „Scyzoryk”. Trwało to parę lat, potem się skończyło.
– To co robiliście?
– Najpierw szukało się ochotników. Szkolenie w Szkocji, w Czarnym Lesie, wszystko jedno. Głównie Estończycy i Łotysze. Potem wysyłało się ich do siebie. Musiał być nów, gumowe pontony, wyciszone silniki. Lornetki na podczerwień, te rzeczy. Komitet powitalny na plaży dawał sygnał, że można, i jedziemy. To znaczy nie my, tylko nasi agenci.
– A jak już agenci odpłynęli, co robiliście z Leamasem? Oczywiście jak już otwarliście butelkę, bo zdaje się, że w jego wypadku inaczej się nie dało?
– No, na pewno nie zostawaliśmy, żeby się gapić – odpowiadam, nie dając się sprowokować. – Należało zrobić swoje i w nogi. Od tego momentu to była już sprawa tamtych… A właściwie czemu pytasz?
– Częściowo po to, żeby wiedzieć, jak to było. Częściowo dlatego, że tak świetnie pamiętasz „Scyzoryk”, a „Fuksa” ani trochę.
I znowu Laura:
– Kiedy mówisz, że to była ich sprawa, agentów, zapewne chcesz powiedzieć, że zostawialiście ich na łasce losu?
– Można tak to ująć, jeśli ci na tym zależy.
– A jaki był ten los? Chyba że tego też nie pamiętasz?
– Ginęli.
– Dosłownie?
– Jednych łapali jeszcze na brzegu. Innych parę dni później. Paru przewerbowali, musieli trochę popracować przeciwko nam, dopiero potem ich rozwalali – odpowiadam z naciskiem i już słyszę złość we własnym głosie. Nie bardzo chcę nad nią zapanować.
– I kogo mamy za to winić, Pete? – Wciąż Laura.
– Za co?
– Za to, że ginęli.
Nie zaszkodzi drobny wybuch gniewu.
– No przecież tego zasrańca Haydona, naszego firmowego zdrajcę! A kogo innego? Biedacy byli spaleni, jeszcze zanim odpłynęliśmy od brzegu w Niemczech. Dzięki naszemu kochanemu szefowi Komitetu Sterującego, tego samego Komitetu, który od początku planował całą akcję!
Bunny pochyla głowę, patrzy na coś, co ma pod blatem biurka. Laura najpierw spogląda na mnie, potem spuszcza wzrok na własne dłonie i ten widok bardziej jej odpowiada. A paznokcie ma krótko obcięte, jak u chłopca, i czyściutko wyszczotkowane.
– Peter… – Teraz Bunny strzela salwami, nie pojedynczo. – Jako główny radca prawny Agencji… powtarzam, nie występuję tu jako twój adwokat… muszę stwierdzić, że bardzo mnie niepokoją pewne aspekty twojej przeszłości. Chodzi o to, że jeżeli parlament ustąpi pierwszeństwa sądowi, jawnemu, tajnemu, wszystko jedno, niech nas Pan Bóg zachowa od jednego i drugiego… no więc każdy dobry adwokat może dać do zrozumienia, że w trakcie swojej kariery byłeś zamieszany w śmierć bardzo wielu osób i że nie za bardzo się tym przejmowałeś. I że byłeś przydzielany, na przykład przez naszego kochanego George’a Smileya, do takich tajnych operacji, w których śmierć niewinnych ludzi była uważana za akceptowalne czy nieuniknione ryzyko. A może wręcz za coś korzystnego.
– Jak to korzystnego? Śmierć? O czym ty gadasz?
– O „Fuksie” – mówi cierpliwie Bunny.
3
– Peter?
– Słucham.
Na razie Laura postanowiła milczeć z dezaprobatą.
– Czy możemy na chwilę wrócić do roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego? Bo zdaje się wtedy przerwano operację „Scyzoryk”?
– Już wiesz, Bunny, że nie mam głowy do dat.
– Operację przerwało ministerstwo. Bo była bezproduktywna, za to kosztowna. Finansowo i pod względem ofiar w ludziach. Ale wy z Leamasem podejrzewaliście, że ktoś w kraju robi brudną robotę.
– A tak. Komitet Sterujący szalał, że to nieudolność, Alec twierdził, że spisek. Bo niezależnie od tego, gdzie lądowaliśmy, konkurencja już tam była. Za każdym razem. Zdekonspirowane radiostacje, wpadki jedna za drugą. Musieli kogoś u nas mieć. Tak twierdził Alec. Ja byłem wtedy nikim, ale się z nim zgadzałem.
– I wtedy postanowiliście we dwójkę, że trzeba uderzyć do Smileya. Pewnie uważaliście, że jest poza wszelkim podejrzeniem.
– Bo „Scyzoryk” to była operacja Komitetu. Pod kierownictwem Billa. Przede wszystkim Haydon, potem Alleline, Bland, Esterhase. Mówiliśmy o nich „chłopcy Billa”. George nie miał z nimi nic wspólnego.
– A Komitet i Operacje Tajne darły ze sobą koty?
– Bo Komitet cały czas kombinował, jak by tu przejąć Operacje Tajne. George uważał, że to walka o władzę, więc jej się przeciwstawiał. Z całych sił.
– A jak się miał do tego wszystkiego dzielny szef Agencji? Nasz Kontroler, bo tak musimy ciągle go nazywać?
– Wygrywał jednych przeciw drugim. Dzielił i rządził. Jak zwykle.
– Czy dobrze mi się zdaje, że między Smileyem a Haydonem były też sprawy osobiste?
– Możliwe. Chodziły ploty, że Bill miał romans z Ann, żoną George’a. Przez to George nie umiał być względem niego bezstronny. Zresztą takiego numeru można się było spodziewać po Billu. Cwany był, skurwysyn.
– Smiley ci się zwierzał?
– Ależ skąd. Podwładnemu?
Bunny przez chwilę się nad tym zastanawia, nie wierzy mi, chce drążyć temat, lecz w końcu daje za wygraną.
– Czyli operacja „Scyzoryk” padła, wy z Leamasem poszliście poskarżyć się Smileyowi. Było was trzech. W tym ty. Chociaż tak niski stopniem.
– Alec powiedział, żebym z nim poszedł. Bał się, że nie wytrzyma.
– Dlaczego?
– Bo się łatwo wkurzał.
– I gdzie się odbyło to spotkanie à trois?
– A jakie to ma znaczenie, do cholery?
– Bo przecież musieliście mieć jakąś melinę. O której mi jeszcze nie powiedziałeś, ale w końcu powiesz. Pomyślałem sobie, że może to dobry moment, żeby cię o to zapytać.
A już mi się wydawało, że te pogaduszki wreszcie zaczynają przybierać bezpieczniejszy obrót!
– Mogliśmy użyć któregoś z mieszkań konspiracyjnych, ale Komitet miał wszędzie podsłuch. Mogliśmy pójść do George’a na Bywater Street, ale tam była Ann. Wiadomo było, że lepiej nie mówić przy niej o sprawach, które ją przerastają.
– Bo zaraz przekablowałaby Haydonowi?
– Tego nie powiedziałem. Było wiadomo i już. Mam mówić dalej czy nie?
– Ależ jak najbardziej, bardzo