Czerwony Pająk. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
się prawdy o relacji ojca z gangsterem. Za komuny Słoń był wtyką Hamelusza. Donosił milicjantowi o tym, co dzieje się w półświatku na Wybrzeżu, a w zamian ojciec Sebastiana krył bandytę i kasował jego konkurentów, gromadząc na nich dowody w prowadzonych przez siebie dochodzeniach. Można powiedzieć, że dzięki jego ojcu Jerzy Popławski, cwany jubiler, który dorabiał się na handlu walutą pod kantorami i rabowaniu aut, wyrósł na prawdziwego bossa trójmiejskiego półświatka.
– Długi należy spłacać – kontynuował Słoń, kiedy Sebastian okazał się wreszcie gotów, by wstąpić w szeregi gangu. – Teraz, gdy sytuacja polityczna się zmieniła, nasza relacja również uległaby zmianie. Musisz wiedzieć, że pod koniec Hamel był zdecydowany. Działał z nami i dla nas. W gruncie rzeczy wszystko jest względne. Ojciec byłby z ciebie dumny, że dokonałeś właściwego wyboru.
To Sebastiana ostatecznie związało z Popławskim. Przyrzekł mu lojalność i nawet nie mrugnął, kiedy Słoń oddał go na służbę Gutkowi Moro, by miał oko na nieobliczalnego biznesmena i donosił mu o wszystkim, co deweloper kombinuje.
Restauracja była pełna, a wciąż przybywali kolejni goście. Przed wejściem stały nowiutkie limuzyny na warszawskich blachach. Sporo było też marynarzy i cudzoziemców. Dziś po południu do Gdyni przybiło kilka drobnicowców oraz prom pełen Niemców z kieszeniami nabitymi walutą. O tej porze wszyscy ostatecznie lądowali na Orłowie i kończyli noc w Maximie.
Seba rozprostował ramiona. Przeszedł się alejką. Mijając wejście do klubu, nieznacznie skinął głową Julianowi Górskiemu, ps. Góra lub Julek, młodemu, ale już słynnemu bokserowi, który jak dotąd nie przegrał ani jednej walki. Bokser stał na bramce wyłącznie dla prestiżu Maxima. Mecenas płacił mu za tę stójkę w dolarach. Mężczyźni przywitali się na tyle dyskretnie, by nikomu nie przyszło do głowy, że są w komitywie. Kiedy Seba miał wolne, wypijali czasem po kilka lufek. Nigdy jednak w Maximie i zawsze z dala od wspólnych znajomych. To była dziwna przyjaźń, bo Julek zawsze gadał jak najęty, opowiadał z emfazą, pytał i sam sobie odpowiadał, a Sebastian milczał, rechotał z żartów przyjaciela, komentując ewentualnie sytuację równoważnikami zdań. Tak naprawdę jednak rozumieli się bez słów. Byli w tym samym wieku, urodzili się dokładnie tego samego dnia i roku, w różnych miejscach na świecie, a fizycznie zdawało się, że to ogień i woda. Julek – potężny, ogolony na pałę – budził respekt samym wyglądem zakapiora. Lubił swoją rosnącą z dnia na dzień sławę. Chętnie pozował do zdjęć paparazzim. Ubóstwiał śmiać się i bawić. Sebastian – wysoki, chudy wręcz, z falą kasztanowych włosów opadających fantazyjnie na oczy – stał zawsze w cieniu, jakby wstydził się swojej urody amanta. Twarz miał delikatną, prawie bez zarostu i gdyby nie wybity po jednej z bójek ząb, trudno byłoby go przyporządkować do branży, w której działał. Nie znosił swojego przezwiska „Laluś” i tylko szefowie mogli go tak nazywać, nie narażając się na rękoczyny. Julian zawsze zwracał się do przyjaciela po imieniu. Ich przyjaźń niedawno została wystawiona na próbę, kiedy Julek zdecydował się objąć przedstawicielstwo Ryszarda Domina, ps. Pastuch, polonijnego biznesmena i agenta wywiadu, którego, jak się okazało, Słoń – szef Sebastiana – szczerze nienawidził, choć od lat wspólnie przemycali z Niemiec wozy, by je sprzedawać w Rosji. Nikt z gangu nie rozumiał, dlaczego Słoń po prostu nie pozbędzie się Pastucha, tak jak to zrobił z innymi konkurentami, którzy nie uznawali jego władzy. Mówiono coś o dokumentach nacisku, którymi Pastuch szantażuje Słonia, jego długach wobec polonijnego biznesmena i kobiecie, która ich podzieliła, a której imienia nie wolno było głośno wymawiać. Wszyscy jednak wiedzieli, że brzmi ono Warwara. Mówiono, że Rosjanka była tak piękna, iż Słoń, kiedy tylko ją zobaczył, zaoferował za jedną noc z nią swój własny dom. Był gotów pozbawić dachu nad głową całą rodzinę. Na szczęście dostał kosza. Warwara lubiła pieniądze, ale była ambitna. Ryszard Domin natomiast przez długi czas odpowiadał jej oczekiwaniom finansowym i prestiżowym. Oficjalnie nie należał przecież do półświatka. Obsypywał kochankę diamentami i zabierał w wojaże po świecie. Ale i to się jej znudziło. Porzuciła Pastucha dla młodego „borowika”, który ją bił i poniewierał. Kiedy się rozstali, zniknął bez śladu. Mówiono, że jego ciało zakopane jest w gdyńskich lasach. W końcu piękna Rosjanka wyszła za umocowanego w rządzie zamożnego starca o pseudonimie Dziadek. Julek zbierał na ich temat dane i dzielił się nimi z Sebastianem, choć chłopak wolał się tym nie interesować. Uważał, że im mniej wie, tym dłużej będzie żył, z czego Julek się śmiał.
Choć Słoń i Pastuch wciąż patrzyli sobie na ręce oraz pilnowali, by stan zimnej wojny nie przeistoczył się w krwawą walkę, to na zewnątrz tworzyli wspólny front i wspierali się biznesowo. Konsultowali nawzajem swoje decyzje, dawali gwarancje bezpieczeństwa w razie starć z innymi grupami przestępczymi. Mieli tych samych dostawców broni, cyngli, lecz przede wszystkim – wspólnego wroga, który paradoksalnie robił z nich twardych sojuszników. Obaj śmiertelnie nienawidzili Wojciecha Kłysia, pseudonim Pochłaniacz, młodego wilka z Będzina, który parę lat temu osiadł na Wybrzeżu i skutecznie przesuwał swoje terytorium wpływów, jednocząc się z mafią pruszkowską, której wyczyny aktualnie nie schodziły z pierwszych stron gazet. Mówiono, że to tylko przykrywka, bo prawdziwym pracodawcą Pochłaniacza jest MSW. Nie było jednak na to żadnych dowodów. Kłyś słynął z tego, że lubował się w obcinaniu palców dłużnikom oraz szczycił się niesamowitymi wprost znajomościami w elitach władzy. Jako pierwszy w Gdyni zaczął legalizować mafijne pieniądze. Dziś był nie do pokonania nawet dla urzędników skarbowych. Mówiło się, że niemal wszystkie najlepsze lokalizacje nowoczesnych apartamentów były jego pralniami, a połowa rady miejskiej miała już tam mieszkania. W prasie Pochłaniacz pokazywał się jako rzutki biznesmen, konsekwentnie zaprzeczając niechlubnemu przydomkowi szefa gangu obcinaczy palców. Pastuch swoimi szpiegowskimi metodami dowiedział się jednak, że Pochłaniacz wcale nie zrezygnował z ulubionego procederu, a co gorsza przygotowuje całkiem nowy i superbezpieczny kanał przerzutu narkotyków z Kolumbii, bo do tej operacji zatrudnił zwalnianych właśnie na fali zmiany ustroju politycznego wpływowych esbeków, którzy nie przeszli weryfikacji. Ta informacja spowodowała, że Słoń i Pastuch chwilowo zakopali topór wojenny, a nawet rozpoczęli aktywną współpracę. Mimo to Julek i Sebastian woleli nie drażnić swoich mocodawców.
Nie czuło się jeszcze jesieni. W dzień wciąż panowały upały. To rzadkość nad Bałtykiem, więc może dlatego Wybrzeże nadal okupowali turyści, a doliniarze mieli pełne ręce roboty.
Teraz jednak plaża opustoszała. Noc była ciepła, jasna. Księżyc, okrągły jak hostia, wisiał na niebie obsypany gwiazdami. W jego blasku drobna postać wynurzająca się z morza zdała się Sebastianowi jedynie mirażem trytona lub nimfy morskiej. Ruszył wzdłuż krzaków, by nie stracić bałtyckiej Afrodyty z oczu. Dziewczyna kilkakrotnie zanurzała się w zimnej wodzie, a potem spacerowała z rozpostartymi ramionami w spienionych bałwanami falach. Prawie dziecko, choć widać było, że lada dzień rozkwitnie. Biodra miała szerokie, pośladki jędrne, kształtne. Najbardziej niesamowite były jednak jej włosy. Sebastian jeszcze nie widział czegoś takiego: zdawały się płonąć. Wyjął papierosa i wpatrywał się w nagą zjawę zdecydowanie dłużej, niż powinien. Ciało miała alabastrowe, w księżycowej poświacie aż niebieskawe. Z pewnością całe lato unikała słońca. Nie było w niej niczego wyzywającego, ani grama wulgarności. Dałby sobie rękę uciąć, że wciąż była jeszcze niewinna, nieświadoma własnych walorów, czysta. W końcu wytarła się i ubrała w uniform kelnerki z Maxima, ściągnęła miedziane włosy i umocowała na nich czepek. Sebastian domyślił się, że jest nowa. Kojarzył wszystkie kobiety zatrudnione w klubie. Tę widział pierwszy raz. Kiedy ognistowłosa ruszyła na przełaj, w kierunku restauracji, do wejścia kuchennego na rampie, poczuł dławienie w gardle i impuls, że musi ją ratować. Nie zastanawiając się dłużej, łamiąc wszelkie