Czerwony Pająk. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
tanecznym krokiem ruszyła do jednego z bocznych wejść restauracji. Nie mogła się doczekać, aż ujrzy zaskoczoną minę barmanki, która tyle razy upokarzała ją przed wszystkimi pracownikami, i prawie zaśmiała się w głos.
– Nominały się nie zgadzają – usłyszała znienacka. – Pakujesz i wypierdalasz.
– Coś ty za bardzo chytry, Gutek – padło z drugiej strony krzaków.
Gosia się zatrzymała. Czuła, że nie powinno jej tutaj być. Bała się nawet poruszyć.
– Nie pasuje, to zwijaj mandżur. – Znów to samo ściszone parsknięcie. – Klientów na ten śnieg znajdziemy. Nie zmarnuje się. Jesiotr dopiero otworzył furtki transferowe. Będzie pracował tylko ze stałą ekipą.
– Kto mówi, że ja rezygnuję?
– To o co się rozchodzi? Twojego psa szlag już trafił.
– A ta trzecia walizka? Kupujesz kota w worku, Gutek? Za takie pieniądze? Nietypowe.
– Bardzo – padła odpowiedź, a potem rozległ się głuchy dźwięk tarcia metalu o metal. – Ale ciekawość pierwszy stopień do piekła. Ryzykowałem, więc sprawdzam.
Gosia zajrzała między liście. Rampa, z której zamierzała wejść do klubu, obstawiona była ludźmi z krótkimi karabinkami w rękach. Trzy z nich wymierzone były w jednego człowieka. Miał wąsy i ekscentryczną marynarkę w kratę, zdecydowanie zbyt ciepłą na tę porę roku. Reszta towarzystwa nosiła się na sportowo. W samym środku wysokiej trawy, na krześle w stylu ludwikowskim, wyniesionym najprawdopodobniej z restauracji, siedział krępy mężczyzna w okularach połówkach. Gosia zwróciła uwagę na jego buty z wężowej skóry, na niewielkim obcasie i ze spiczastymi noskami. Minę miał godną władcy i już na pierwszy rzut oka wyglądał na zajadłego. Najwyraźniej uzurpował sobie prawo do bycia rozgrywającym w tej kompanii.
Drzwi do pomieszczenia, w którym zwykle zmywała, były teraz zdjęte z zawiasów i oparte o ścianę. Obok stał zbiornik, z którego próbowała zatamować wyciek szamba. Taras, Ukrainiec zatrudniony w restauracji jako złota rączka, trzymał w ręku ten sam klucz, którym zakręcała zawory. Była pewna, że w tej chwili gotów jest użyć go w zgoła innym celu. Na ziemi, w trawie, leżał pokrwawiony i zakneblowany mężczyzna, a obok niego cztery potężne walizki opakowane w folię elastyczną. Trzy z nich, otwarte, były wypełnione torebkami oklejonymi szczelnie taśmą. Dziewczyna domyślała się, co zawierają. Ostatnia była zamknięta. Mężczyzna w kraciastej marynarce trzymał na niej stopę. Wokół, rozstawieni w ciasnym kręgu, stali znudzeni faceci w dresach. Jeden z nich wyróżniał się wzrostem i choć chudy jak szczypior, widać było, że dysponuje potężną siłą. Na tle reszty wyglądał niczym olbrzym. W ręku miał kij do bejsbola. Czyścił go akurat z brunatnej substancji i jakichś resztek.
– Bułka! – Facet w butach z węża dał sygnał chudzielcowi.
Krąg się zacieśnił. Żylasty dryblas ruszył do ataku na człowieka w tweedzie.
– Na twoim miejscu, Kurczak, jeszcze bym się zastanowił. – Gutek Moro wypluł groźbę i szarpnął mężczyznę leżącego na ziemi. Twarz ofiary wykrzywił grymas bólu. Gosia rozpoznała go bez trudu. Tyle lat marzyła o tej chwili. Tak wiele razy wyobrażała sobie śmierć Piotra Marii Stokłosy, kapitana żeglugi wielkiej i swojego ojczyma, który doprowadził do tego, że jej własna matka oddała ją do domu dziecka. Tak, kiedyś podskoczyłaby z radości, ale teraz, kiedy była świadkiem jego powolnej agonii, bo nie wyglądało na to, by Stokłosa miał szansę wyjść z tego cało, czuła jedynie litość. Odchyliła głowę. Liście zaszeleściły. Odruchowo cofnęła się, ale pechowo nadepnęła na pustą butelkę, która poturlała się, robiąc okropny rumor. Karabinki zmieniły położenie. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Gosia nie zwlekała z ucieczką.
Nie odbiegła nawet kilku metrów, gdy poczuła, że ktoś zaatakował ją od tyłu. Położył jej dłoń na ustach, tak że nie mogła oddychać. Unieruchomił, trzymał jak w kleszczach. Nie była w stanie się poruszyć ani wydobyć głosu. Mrugała tylko rozpaczliwie. Czepek kelnerki spadł na ziemię, włosy rozsypały się na plecach. Wtedy mężczyzna odwrócił ją do siebie i położył palec na ustach, nakazując milczenie. Czuła zapach tytoniu pomieszany z jego potem oraz lekko wyczuwalną wodą kolońską. Ta mieszanka nie była jej wstrętna. Instynkt podpowiadał jej, że ten człowiek nie zrobi jej krzywdy. Wpatrywała się w ładną, niemal dziewczęcą twarz. Nagle uśmiechnął się szelmowsko. Zauważyła, że ma nieznacznie ukruszoną jedynkę, ale wcale go to nie szpeciło. Pomyślała, że bił się lub ścigał na motocyklu. Odpowiedziała mu oczyma, że poddaje się jego woli. Znów dostrzegła błysk w jego oku, lewy kącik nieznacznie poszedł w górę. Porozumieli się bezbłędnie.
Odholował ją na róg budynku i pokazał gestem, by uciekała. Zrobiła, jak kazał. Tuż przed wejściem jednak się zatrzymała i patrzyła, jak chłopak, bo miał niewiele więcej lat niż ona, rusza rozkołysanym krokiem za krzaki, i raczej domyśliła się, niż słyszała, że rozmawia z ludźmi z bronią.
Nagle obok niej wyrósł mężczyzna w marynarce z koca. Potem zza krzaków wynurzył się jeszcze jeden człowiek. Ten w ekstrawaganckich butach, wyglądający na bossa i nazywany Kurczakiem. Zdjął okulary połówki, zmrużył oczy i zapytał półgłosem:
– To ona, Gutek?
Mężczyzna w marynarce z koca skinął głową.
– Zajmij się tym – polecił Kurczak, podając mu pistolet i bardzo powoli wrócił na swój prowizoryczny tron.
Gosia obejrzała się za siebie. Jej młody obrońca zniknął. Wokół nie było nikogo. Kiedy mężczyzna zwany Gutkiem wskazał ścieżkę prowadzącą na plażę, karnie ruszyła za nim.
– Powinienem powiedzieć: witaj, córko – odezwał się po dłuższej chwili.
Gosia zatrzymała się i cofnęła bojaźliwie. Chwycił ją za ramię.
– Jak się miewa Agnieszka?
Dotknął włosów dziewczyny. Przesuwał je między palcami, jakby coś sobie przypominał. Zniosła to, spinając się jednak jak zwierzę do skoku.
– Słucham? – wydukała skołowana.
Gustaw Moro zdawał się znudzony.
– Agnieszka Werner. Tak twoja matka nazywała się przed ślubem z tym pacanem marynarzem, który za chwilę będzie gryzł glebę. Kurczaka można zdradzić tylko raz. Ostatni. Nosisz jej nazwisko. Imię wybrałem ja, więc pamiętam. Małgorzata. Wyrosłaś na kobietę znacznie piękniejszą niż ona.
Gosia gwałtownie wyrwała się z jego kleszczy, ale mężczyzna tylko zaśmiał się pod wąsem.
– Widzę, że rozumu też ci nie brakuje. Moja krew.
Nagle spoważniał.
– Jelcyn od dawna mi o tobie opowiada, więc wstawiłem się u Mecenasa. Bo chyba nie wierzysz w jego bezinteresowną miłość do bliźnich? – Wskazał na jej fartuszek i sukienkę kelnerki. – Wszystko kosztuje.
Gosia instynktownie zasłoniła brzuch i zgarbiła się, by ukryć dekolt.
– Przecież mamy wspólny interes. Nie powiesz mi, że kochałaś Piotra Marię jak ojca. Sprzedałby cię za garść moniaków, okradłby przed śmiercią ze złotych zębów i naszczał na twój grób.
Gosia skrzywiła się. Chciała odpowiedzieć temu nadętemu starcowi, że jeśli prawdą jest, iż to on uwiódł jej nastoletnią matkę, mamił obietnicami, a zaraz po porodzie zostawił je obie bez środków do życia, to właśnie na jego grób należałoby naszczać najpierw.
– Przepraszam,