Czerwony Pająk. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
vagina dentata w rurkach. Tu ci się nie przydadzą!
Rozpoznał głos starszego bosmana. Marek Kryński zwany Kretem jako dzieciak nic praktycznie nie widział bez szkieł grubych jak denka od butelek. Przed laty mieszkali z Ludwikiem w jednej klatce na Chyloni. Matka Kota przygarniała młodego Kryńskiego, kiedy pijany ojciec skakał do niego z łapami. Opatrywała stłuczenia, Kret regularnie nocował u nich na sofie w przedpokoju, rano jadł jajecznicę i ryczał jak bóbr, prosząc Boga o niepowrót z morza ojca rybaka. Ojciec umarł dopiero dekadę później. Nie zabrało go morze, przez pomyłkę wypił w gdyńskim Pekinie flaszkę metanolu. A Kret, odkąd poddał się operacji oczu i wyrzucił okulary, chyba zanadto uwierzył w siebie.
W tym czasie Ludwik skutecznie o nim zapomniał. Skończył medycynę, dostał się na praktykę w miejskim szpitalu w Gdyni i zaręczył z ambitną Kasią, stomatologiem z dodatkową specjalizacją z medycyny estetycznej. To za jej sprawą znalazł się na „Darze Młodzieży”. Kasia wymarzyła sobie, aby w podróż przedślubną popłynąć na żaglowcu do Antwerpii. Nazywała go górnolotnie morskim ambasadorem Polski, opowiadała o spektakularnych rejsach po wszystkich oceanach świata, o tysiącach studentów Akademii Morskiej w Gdyni, którzy szkolili się na nim od 1982 roku. Roztaczała wizje: będą z Ludwikiem samodzielnie klarować żagle, wchodzić na reję bombrama, stać za sterem na psiej wachcie i śpiewać w mesie szanty. Ludwik był pewien, że tą podróżą Kasia chce zaimponować ojcu, pułkownikowi Bronisławowi Zawiszy, a przede wszystkim udowodnić, że jej narzeczony nie jest mięczakiem. Ludwik tymczasem, choć rodowity gdynianin, całe życie unikał statków, marynarzy i rybaków. Teraz jednak, czy to z miłości do ukochanej, czy po to, by przed samym sobą nie wyjść na tchórza, zdecydował się wyłożyć na tę wspólną przygodę po cztery tysiące od głowy i płynąć wraz z dzieciakami jako załogant.
Niestety, Kasia nie dotarła do portu. Wysłała za to rozkosznego esemesa: „Mam konferencję w Monako. To dla mnie szansa. Widzimy się po powrocie. Bądź zuchem, Lu. #załujeteskniekocham #ahoj”. Pół godziny później przyszedł mejl – buźka z serduszkiem i jej roześmiane zdjęcie na tle półki z nowymi preparatami do ostrzykiwania zmarszczek. Kasia była w kusym kitelku, obejmował ją jakiś grubas. Na plakietce miał napisane: Circo V. Morales. Udając, że musi załatwić niecierpiącą zwłoki sprawę służbową, Ludwik dorwał się do komputera kapitana i wyszukał w sieci dossier doktora. Dowiedział się, że Morales jest gwiazdą włoskiego programu telewizyjnego Idealne ciało. Więc to tak wygląda twoja szansa – pomyślał z przekąsem, po czym stracił zasięg.
Podniósł głowę. Wstyd palił go aż po czubki uszu. Płowe włosy opadły mokrymi strąkami na twarz. Gęsta, słona ciecz rozpylana przez porywisty wiatr mieniła się w promykach słońca i zaburzała widoczność. Ludwikowi kręciło się w głowie, przed oczyma latały mu mroczki. Z niepokojem wpatrywał się w główki portu. Gdańsk wyłaniał się z białej bryzy, bajkowy i monumentalny jak na filmie fantasy, a on myślał tylko o jednym: stanąć na twardym gruncie, uciec stąd jak najszybciej. Niech Kaśka sama spełnia żeglarskie marzenia.
Drobinki soli drażniły policzki, choć i tak były miłą odmianą po smrodzie panującym pod pokładem, gdzie spędził ostatnią wachtę, sprzątając cudze wymiociny. Ludwik pierwszy raz płynął po Bałtyku. Wiedział, że to morze płytkie, z krótką falą, a więc buja z większą częstotliwością. Zawsze sądził, że ma zaburzenia błędnika, bo nigdy nie wymiotował na łódce. Na morzu okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Za to męska duma cierpiała w zderzeniu z prymitywnymi drwinami i serią upokorzeń.
Uderzono w gong. Na pokładzie zaroiło się od marynarzy. Minęli go rządkiem studenci Akademii Morskiej w szkolnych sztormiakach, którzy dziarsko ruszyli do zrzucania żagli. Fregata za pół godziny miała wejść do gdyńskiego portu, by zabrać delegację z NATO i ruszyć na szerokie morze do ojczyzny diamentów. Poza Ludwikiem wszyscy byli tą perspektywą zachwyceni.
– Przygotować się do brasowania! – ryknął pierwszy oficer. – Wzięli brasy! Brasujemy na trawers! Let go gejtawy i gordingi! Wzięli szoty! Na reje! Klar na portowo! Przygotować cumy. Szpringi!
Po chwili „Dar Młodzieży” przypominał już sopocki deptak w sezonie. Przy sterze Ludwik zauważył kobietę z kucykiem. Metr pięćdziesiąt wzrostu, perkaty nos, wąskie zaciśnięte usta. Twarz ogorzała od wiatru, piegi rozlane jak archipelagi na starej mapie piratów. Wcześniej nosiła na głowie bejsbolówkę, jej daszek przesłaniał stalowe oczy kobiety. Teraz Ludwik widział, że biją z nich siła i pewność, jakich nigdy nie czuł w sobie.
– Słynna Eva Rodriguez, potomkini ostatniego pirata dwudziestego wieku i pierwsza kobieta kapitan polskiej Marynarki Wojennej – szeptano o niej. – Ponoć postawiła się zwierzchnikom, kiedy nie dostała awansu. Zagroziła odejściem. Ma jaja ze stali.
Ludwik spojrzał na tę drobną żeglarkę i poczuł respekt. Jakimś cudem zdołał powstrzymać torsje, stanął niemal na baczność. Postanowił, że wytrwa, nie zachowa się jak tchórz, nie ucieknie. Kaśka i jego przyszły teść nie będą się z niego nabijali przez najbliższe lata.
– Kret, na stanowisko. Nie opierdalaj się – powiedziała łagodnie kobieta i spojrzała wymownie na Ludwika.
– Tak jest, kapitanie – odparł karnie Kret. I już go nie było.
Ludwik Kot podziękował jej wzrokiem. Zdawało mu się, że uniosła kącik ust w uśmiechu. Ale to była tylko chwila.
– Przejmij ster, doktorze. Trzymaj kurs – rozkazała i ruszyła na dziób.
– Suka się panoszy – skomentował któryś z kompanów Kreta, gdy tylko się oddaliła. – Baba z łajby, morzu lżej.
– Nie pomoże piękna łódka, gdy za ster posadzisz fiutka – dodał inny.
Ludwik położył dłonie na kole sterowym, obejrzał się dyskretnie. Postarał się zapamiętać twarze mężczyzn złorzeczących pani kapitan. Znał poglądy takich jak oni. Obcował z nimi od dziecka. Ojciec wciąż powtarzał: dowódca płci żeńskiej kala honor marynarza. Z tym większym zainteresowaniem przyglądał się filigranowej blondynce, jak wydaje rozkazy, podejmuje decyzje, płynnie przechodzi z angielskiego na hiszpański, bo jak się okazało, załoga była wielonarodowa.
Mimo narastającej ulewy udało im się sprawnie podejść do kei. Ludwik stał przy sterze do końca, do ostatniej cumy. Kiedy pół godziny później zszedł do swojej kajuty, by zadzwonić do Kaśki, czuł się jak młody bóg. Odebrał wiadomości – kolejne targowe wygibasy z dzióbkami i emotikonami. Zdecydował, że najlepszą karą dla wiarołomnej narzeczonej będzie jego milczenie. Położył się na koi i zamknął oczy. Odprężył się. Sam nie wiedział, kiedy zapadł w sen. Obudził go hałas, gong i syrena alarmowa. Zerwał się z poczuciem winy i wyjrzał na pokład. Załoga karnie stała w rzędzie i wpatrywała się w toń. Przez chwilę Ludwik słyszał tylko krzyki mew. Zbliżył się i tak jak pozostali wychylił się za burtę.
– Tam stała. – Pryszczaty student, wciąż w szelkach zabezpieczających, wskazywał policjantowi w mundurze dziób statku. – Wtedy widziałem panią kapitan ostatni raz.
– Jej rzeczy zniknęły – usłyszał szepty pozostałych. – Nie ma jej worka. Taki zielony, wojskowy klasyk. Mocno sponiewierany.
– Może zeszła na ląd? Przecież nie wypadła! Kiedy?
– Są nurkowie? – Mężczyzna w marynarce, ze skórzaną aktówką pod pachą zwrócił się do mundurowych. – Przeszukać akwen. Bez odwołania.
– To prokurator. – Do Ludwika podszedł Kret. – Wcięło ją – dodał z satysfakcją i wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby faktycznie miał co prezentować.