Star Force. Tom 1. Rój. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
przyjemne.
– Już to zrobiłem.
– Naprawdę? Gratulacje. A ja musiałem rozwalić dwóch biednych Hindusów, nim zorientowałem się, w czym rzecz, a przecież oni tylko próbowali zaliczyć test, nic więcej. Wiedziałem, że tylko jeden z nas może wyjść z życiem ze starcia. To nie była równa walka, ja przecież już raz zdałem. Biedne dupki, nie mogę zapomnieć wyrazu ich twarzy, kiedy sypali się w powietrze nad Bangalore.
Przedstawiliśmy się sobie. Mój jedyny kontakt z ludzkością okazał się Australijczykiem. Przedstawił się jako kapitan Jack Crow. Spędził sporo czasu w Stanach Zjednoczonych, ale nie pozbawiło go to łatwo rozpoznawalnego akcentu. Opowiedziałem mu krótko o sobie, o dzieciach i zabójczych testach. Wysłuchał mnie, pomrukując ze współczuciem, a ja pomyślałem, że pewnie zna wiele podobnych historii. Po kilku koniecznych uprzejmościach zajęliśmy się kwestią najważniejszą: przetrwaniem.
– Kyle Riggs – powiedział. – Dobra, zapisałem.
– Skąd wziąłeś coś do pisania? I papier?
– Poszukałem i znalazłem. Nauczysz się tego.
– Nie bardzo rozumiem.
– Zacznij kraść. Kradnij wszystko, czego możesz potrzebować. Niewiele masz na pokładzie. Nie znajdziesz tu nic do jedzenia. Nie znajdziesz elektroniki, przynajmniej takiej, którą dałoby się rozgryźć. Tu nie ma toalet, nie ma nawet łóżka. Ale możesz rozkazać statkowi, żeby zatrzymał się nad sklepem i zabrał, co uważasz za konieczne. Na rozkaz zmontuje ci nawet zasilanie, do którego podłączysz to i owo. Coś takiego też ci się przyda.
– I co, świadków kradzieży to nie ruszy?
Znów rozległ się wybuch śmiechu. Było w nim coś dziwnego, nieprzyjemnego, każącego mi pomyśleć, że pewnie nie polubiłbym tego faceta, gdybym się z nim spotkał twarzą w twarz. Nie wydawał się łatwy w kontaktach, ale z pewnością wiedział, co mówi. Kto ma największe szanse na przejście testu na dowódcę? – zastanowiłem się. Raczej nie dusza towarzystwa.
– Owszem, mocno ich niepokoi, ale co mogą zrobić?
– Co z naszym lotnictwem? Nie atakuje?
– Owszem, atakuje. Od czasu do czasu. Zdaje się, że okręty zestrzeliwują wszystko, co podleci zbyt blisko.
– Nie bardzo rozumiem.
– No wiesz: myśliwce, rakiety, policyjne helikoptery. Cokolwiek się zbliży, jest eliminowane automatycznie.
– Strzeliłem do statku, kiedy zabierał mi dzieci. Nie zareagował.
– Miałeś kupę szczęścia. Jak już znajdą sobie personel dowódczy, dostają jakiejś paranoi. Pewnie wiedzą, że nie sposób uszkodzić ich kulą, pięścią, rzuconym kamieniem. Kiedy kręcą się i zabijają ludzi, reagują tylko na atak rakietowy i takie tam, ale gdy dostają pilota, stają się jakby nadopiekuńcze. Zniszczą wszystko, co mogłoby zrobić ci krzywdę.
– Nad moim domem widziałem błysk światła, ale potem już nic.
– Pewnie nie zobaczysz, jak strzela do samolotu. Władze miały kilka godzin na nabranie rozumu i teraz trzymają wojsko na dystans. Inwazja zaczęła się w nocy nad wschodnią Azją, a dopiero potem ogarnęła Europę i Afrykę. Statki okrążyły Ziemię, cały czas pozostając w ciemnościach. Wy, jankesi, przyłączacie się do zabawy jako ostatni. Różne armie zdążyły już pojąć to i owo.
– Jak to się stało, że nic o tym nie wiedziałem?
– Oglądałeś wiadomości?
– Nie – przyznałem, myśląc o ostatnim wieczorze z dzieciakami, spędzonym przy filmie i popcornie. Było to bolesne wspomnienie. Zadawałem sobie oczywiste pytanie o to, czy będę miał jeszcze jakieś tego rodzaju wspomnienia. Zastanawiałem się, czy nie zakończyć rozmowy i nie pójść do sali „szpitalnej” sprawdzić, co się tam dzieje. Co maszyny wyprawiają z Kristine, Sandrą i Jakiem. Czy rzeczywiście chciałem to wiedzieć? Czy rzeczywiście chciałem widzieć? Chyba po prostu musiałem im zaufać. Moje dzieci nie żyły, a te ramiona były moją ostatnią maleńką szansą. Innej nie miałem.
– W telewizji mówili tylko o tym, że pojawiło się UFO – powiedział Crow. – Potem, w miarę upływu czasu, kiedy zbliżały się do Stanów, ich liczba rosła. Na początku, nad Azją, było zaledwie kilka statków, teraz są ich setki.
– Siedemset czterdzieści sześć. Tak twierdzi Alamo.
– Aż tyle? No, większość z nich tak czy inaczej jest poza naszym zasięgiem. Możemy komunikować się tylko z ludźmi, którzy zaliczyli testy.
– Dlaczego te statki potrzebują nas, żebyśmy im mówili, co robić? Poprzedni dowódcy zginęli czy co?
– Nikt nic nie wie. Osobiście uważam, że ci kozłoludzie, z którymi spotkała się większość z nas, to dawny personel dowódczy. Może zawiedli w czymś, a my jesteśmy zastępstwem? Zresztą nie ma to najmniejszego znaczenia. Musisz teraz ustawić okręt tak, żeby widzieć, co dzieje się na zewnątrz. Parę kamer wideo i kilka komputerów powinno załatwić sprawę. Obraz nie jest najlepszy, ale wystarczy.
Kozłoludzie? Pewnie mówił o istotach, które ja nazwałem centaurami. Nadal nie rozumiałem, jak właściwie działają statki.
– Słuchaj, jeśli wszystko tu działa automatycznie, dlaczego na pokładzie nie ma wyposażenia wideo? – spytałem Crowa.
– Tego też na razie nikt nie rozumie. Słuchaj, masz coś wspólnego z wojskiem?
– Byłem w rezerwie.
– Rezerwista? Oficer? – spytał szybko Crow.
– Porucznik. Spłacałem studia podyplomowe.
– Byłeś w akcji?
– Jedna tura w Zatoce. Dawno, dawno temu. Prawie cały czas pilnowałem łączności. Dla armii ważne były moje umiejętności techniczne, a nie umiejętność strzelania. Teraz wykładam na uniwersytecie.
– Pan profesor? – prychnął Crow. – Takiego nie mieliśmy. Czego uczysz? Sztuk walki?
– Nie, informatyki.
To mu się spodobało. Chrząknął z zadowoleniem.
– Niezwykłe, ale jestem pewien, że się nam przydasz. Przeżyli przede wszystkim wojskowi. I szaleńcy, śpiący z rewolwerami pod poduszką. Nie słyszałem, żeby oprócz ciebie testy przeszedł jeszcze jakiś nauczyciel.
– Mam farmę – wyjaśniłem. – Trzymam strzelbę pod ręką, no i właśnie się przydała.
– Aha, doskonale, rozumiem.
Poznałem po głosie, że jako farmer zarobiłem u niego kilka punktów. Zadałem sobie pytanie: jakiego rodzaju ludzie mieli największe szanse na przeżycie takich prób, jakim poddano na przykład mnie? Logika wskazywała na typy silne, odporne, umiejące błyskawicznie podjąć decyzję i nieco – powiedzmy sobie szczerze – paranoiczne. Musiałem przyznać, że wśród moich uniwersyteckich kolegów nie spotyka się takich ludzi.
– Posłuchaj, Jack – powiedziałem – czy ktoś z nas skontaktował się już z rządem? Dlaczego nie mielibyśmy polecieć do naszych stolic, wylądować i oddać okrętów władzom?
Usłyszałem prychnięcie.
– Nie byłoby to najuprzejmiejsze. Pamiętaj, okręty strzelają do każdego, kto może nam zagrozić. I w ogóle to przecież nie działa w ten sposób. One nas wybrały. Nie pozwolą nam na wszystko, co tylko strzeli nam do głowy.
– Na razie mój robił, co mu kazałem.
– To spróbuj wylądować i wysiąść.