Star Force. Tom 8. Szturm. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
mg_fe8ea9b9-76af-572b-b474-6338e53c0a0f.jpg" alt="Okładka"/>
Tytuł oryginału: Star Force Series #8. Storm Assault
Copyright © 2013 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved.
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Ewa Jurecka
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected] www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-65661-67-8
ISBN MOBI: 978-83-65661-68-5
Rozdział 1
Lotniskowiec Gatre wisiał w przestrzeni nad Edenem-8. Ciemny, złowieszczy, romboidalny okręt posiadał jedynie kilka wieżyczek z uzbrojeniem. W każdej znajdowało się lekkie działko laserowe sterowane własnym komputerem. Prawdziwa broń okrętu znajdowała się w jego wnętrzu. Myśliwce. Ponad setka tych maszyn czaiła się na pokładach startowych, niczym osy gotowe do ataku w obronie gniazda.
Gatre był okrętem kapitan Jasmine Sarin, ale jako naczelny dowódca Sił Gwiezdnych spędzałem na jego pokładzie dużo czasu. Lotniskowiec wyposażony został w najlepszy system wspomagania dowodzenia.
W okolicy nie było żadnego innego okrętu. Pod maszyną rozciągał się najpiękniejszy z siedmiu zamieszkałych światów układu Eden. Był ciepłą planetą, porośniętą niezwykle wysokimi lasami i inną bujną roślinnością. Można było nazwać go Zieloną Planetą, podobnie jak Ziemię – Błękitną, ze względu na przewagę lądów nad wodami. Spoglądając w dół na barwny glob, myślałem o tym, że kiedyś ludzie pewnie go zapełnią, jednak na razie był słabo zaludniony, podobnie jak trzy pozostałe światy, przeznaczone dla mojego gatunku w tym systemie.
Siedziałem w ciemnym pomieszczeniu, oświetlanym jedynie blaskiem planety wpadającym przez iluminator. Pomieszczenie było moim biurem. Na okręcie panowała całkowita cisza, spali prawie wszyscy oprócz mnie i nocnej wachty na mostku.
W dłoni trzymałem butelkę, a w głowie kołatało mi się mnóstwo myśli. Ostatnio mnóstwo czasu spędzałem, siedząc, pijąc i rozmyślając.
Po śmierci Sandry nie zawsze miałem zły humor, ale wiedziałem, że się zmieniłem. Mniej wybaczałem, rzadziej widziałem pozytywne aspekty sytuacji. Stałem się także bardziej nerwowy. Nie raz ktoś, kto zawalił coś w mojej obecności lub zawracał mi głowę czymś trywialnym, został wykopany przeze mnie przez śluzę. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na szczęście przelot przez korytarz i uderzenie w przeciwległą ścianę dla moich znanityzowanych żołnierzy były jedynie powodem do wstydu. Fizycznie nic im się nie działo.
Początkowo rozumieli moje nowe spojrzenie na świat, tłumaczyli sobie moje zachowanie w momentach, kiedy uważali, że nie słyszę. To mnie tylko jeszcze bardziej wkurzało.
Wiedziałem, że takie podejście jest irracjonalne, ale trudno mi było nad tym zapanować. Piłem i chwytałem się dorywczych przyjemności. Zachowywałem się jak żul.
Wieczorami moim towarzyszem bywał major Gaines, czarny facet o rzadko spotykanym wśród Amerykanów imieniu Bjorn. Gaines stał się moim przybocznym w czasie trudnych dni po fiasku w systemie Thor, które kosztowało życie miliardy istnień. Wyglądało na to, że major walczy z własnymi demonami, o których chciałby zapomnieć, zatem nie wspominaliśmy o nich. Zamiast tego piliśmy i za pomocą stołów robiliśmy dziury w ścianach każdego pomieszczenia, w którym się znaleźliśmy. Po pewnym czasie te dziury oczywiście same się zasklepiały. Inteligentny metal kadłuba nigdy nie narzekał, sprzątając po naszych wybrykach jak wyrozumiały rodzic.
Myśl o Gainesie poderwała mnie na nogi. Odstawiłem butelkę na biurko i użyłem linku taktycznego, by połączyć się z nim na prywatnym kanale.
– Gaines?
– Tak, pułkowniku?
– Co robisz, śpisz?
– Właśnie się zbierałem, sir.
– Zagrasz w bilard?
Z drugiej strony łącza przez chwilę panowała cisza.
– Jasne, czemu nie.
Do naszych ulubionych miejsc należała sala bilardowa. Po utracie systemu Thora kazałem taką stworzyć. Okręt zapewniał wystarczająco dużo miejsca, jedna trzecia jego powierzchni nadal pozostawała pusta, a zagospodarowane przestrzenie także nie były przeładowane. Uznałem, że załoga Gatre potrzebuje miejsca, gdzie mogłaby odreagować.
Wkrótce zauważyłem, że Gaines jest wspaniałym współzawodnikiem. Miał prawdziwy instynkt zabójcy. Początkowo myślałem, że należał do garstki farciarzy, których widywało się na każdym polu bitwy, teraz jednak wiedziałem już, że szczęście nie ma z tym nic wspólnego. Był samorodnym talentem. Był tak dobry, że gdyby nie moje mikrobiologiczne kąpiele, nie miałbym z nim najmniejszych szans w sali bilardowej.
Na szczęście jednak nikt inny nie miał w ciele takich ulepszeń. Byłem starszy i odrobinę wolniejszy, ale zdecydowanie silniejszy. Kiedy uderzałem kijem w bilę, nabierała fantastycznej prędkości. Gaines potrzebował całego swojego sprytu i zręczności, kiedy leciała w jego stronę.
Jak większość gier uprawianych w Siłach Gwiezdnych, nasz bilard opierał się na wytrzymałości. Uderzenia w głowę były zakazane i w zasadzie była to jedna z dwóch obowiązujących zasad. Natomiast celowanie w każdą inną część ciała stanowiło sens gry.
Nasza wersja całkowicie różniła się od ziemskiej. Graliśmy w zerowej grawitacji kijami bejsbolowymi, ściany wykonane z inteligentnego metalu służyły za stół, a przeciwnik za łuzę. Należało w niego trafić po uprzednim odbiciu bili od ściany. I to właśnie była druga z zasad.
Gdy pół godziny później nadeszła kolejka Gainesa, major miał w oczach krew. Dosłownie.
Trafiłem go bilą w obojczyk, a ta zrykoszetowała i uderzyła w twarz, po drodze masakrując brew. To było niezamierzone, więc trafienie liczyło się. Gaines nie miał jednak powodów do zachwytu. Nanity natychmiast go załatały, ale krew nadal spływała i zasychała na policzku.
Obaj byliśmy spoceni i lekko pijani. Graliśmy w odmianę dziewięciobilową, gdyż tradycyjna piętnastka równała się samobójstwu.
Spudłowałem przy piątej i nadeszła kolejka majora. Spojrzał na mnie, zacisnął dłonie na kiju i zlokalizował pomarańczową bilę. Wisiała w doskonałym miejscu, pewny strzał, bez rotacji.
– Wie pan, sir – powiedział, przygotowując się do uderzenia – po tym wszystkim, co miało miejsce, dziwię się, że pan mi ufa i przebywa ze mną sam na sam w tym pomieszczeniu.
Podniosłem na niego wzrok. Takiego komentarza się nie spodziewałem. Najwyraźniej nawiązywał do zabójców, którzy próbowali pozbawić mnie życia. Ostatniemu z nich udało się zabić Sandrę, moją narzeczoną i ochroniarza w jednej osobie. Temat dyskusji był delikatny, a major nie przypadkiem zaczął ją w tym momencie.
Gaines