Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
tysięcy innych dogorywających ludzi. Larry klęczał obok niej, gdy odchodziła. Miał wrażenie, że traci zmysły, nie mógł znieść widoku jej agonii, wszechobecnej woni fekaliów i uryny, bełkotu majaczących chorych, odgłosów dławienia się i przeraźliwych wrzasków cierpiących ludzi. Pod sam koniec matka już go nie rozpoznawała, nie było ostatniego przebłysku świadomości. Jej pierś uniosła się, zatrzymała w pół oddechu i bardzo powoli opadła. Larry klęczał jeszcze przy niej przez prawie dziesięć minut, nie wiedząc, co ma robić. W głowie miał mętlik, wydawało mu się, że powinien zaczekać, aż ktoś wypisze akt zgonu jego matki albo przynajmniej zapyta, co się stało. Jednak to, co się stało, było oczywiste, podobne sceny rozgrywały się wokół niego przez cały czas. Szpital przypominał dom wariatów. Nie mógł się spodziewać, że pojawi się przy nim jakiś zatroskany lekarz, by wyrazić współczucie. Wkrótce jego matkę wyniosą z korytarza jak worek zboża, a on nie chciał tego oglądać. Pod łóżkiem leżała jej torebka. Znalazł w niej pióro, spinkę i notes. Wyrwał z notesu kartkę, napisał na niej imię i nazwisko matki oraz jej adres, a po chwili namysłu dopisał wiek. Potem przypiął kartkę spinką do kieszonki koszuli zmarłej, pocałował ją w policzek i wybiegł ze szpitala, szlochając.
Czuł się jak dezerter, ale na ulicy poczuł się nieco lepiej, choć tamtego dnia w mieście roiło się od szaleńców, chorych i wojskowych patroli.
Siedząc teraz na ławeczce, opłakiwał inne utracone rzeczy – emeryturę matki, własną zaprzepaszczoną karierę, wspaniałe chwile w Los Angeles, kiedy razem z Yvonne oglądali mecz, wiedząc, że później pójdą do łóżka i będą się kochać, a także Rudy’ego. Najbardziej brakowało mu właśnie jego. Żałował, że z uśmiechem i wzruszeniem ramion nie oddał mu wtedy tamtych dwudziestu pięciu dolarów i nie ocalił sześciu bezpowrotnie straconych lat.
Małpa zdechła za kwadrans dwunasta.
Siedziała na gałęzi, osowiała i apatyczna, z łapkami pod brodą, a potem nagle zatrzepotała powiekami i runęła do przodu, uderzając o beton z upiornym mlaśnięciem.
Larry nie chciał tam dłużej siedzieć. Wstał i ruszył w stronę znajdującej się nieopodal promenady z ogromną muszlą koncertową odcinającą się na tle nieba. Jakieś piętnaście minut temu znów usłyszał jękliwe krzyki starego mężczyzny, teraz jednak jedynymi odgłosami, jakie rozlegały się w parku, były jego własne kroki i świergot ptaków. Ptaki najwyraźniej nie chorowały na grypę.
Kiedy podszedł do sceny, ujrzał, że na ławce przed nią siedzi jakaś kobieta. Miała około pięćdziesięciu lat, ale widać było, że zadała sobie sporo trudu, by wyglądać młodziej. Miała na sobie eleganckie szarozielone spodnie i jedwabną bluzkę, a jej torebka była ozdobiona wstawkami z futra norki. Na dźwięk kroków odwróciła się. W jednej dłoni trzymała pigułkę, którą szybko połknęła.
– Cześć – powiedział Larry.
Nieznajoma sprawiała wrażenie bardzo spokojnej. Miała niebieskie, błyszczące inteligencją oczy i nosiła okulary w złotych oprawkach. Na jej palcach zauważył złotą obrączkę, dwa pierścienie z brylantami i jeden z „kocim oczkiem”.
– Nie jestem niebezpieczny – dodał.
Pomyślał, że pewnie zabrzmiało to absurdalnie, ale przecież ta kobieta miała na palcach ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Oczywiście mogły to być zwykłe, nic niewarte świecidełka, choć nieznajoma nie wyglądała na osobę, która lubi nosić ozdoby z tombaku i cyrkonii.
– Wiem – odparła. – Nie wyglądasz na groźnego ani chorego…
Nie była taka spokojna, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Miała lekki tik mięśni szyi, a w głębi jej oczu kryło się to samo otępienie i szok, które Larry dostrzegł w swoich, goląc się dziś rano.
– Nie jestem chory. Chyba nie. A ty?
– Też nie. Wiesz, że masz przyklejony do buta papierek po lodach?
Spojrzał na swoje stopy i zaczerwienił się, bo powiedziała to takim tonem, jakby miał rozpięty rozporek. Stanął na jednej nodze i drugą próbował odkleić papier.
– Nie stój jak bocian – powiedziała. – Usiądź i zrób to porządnie. Nazywam się Rita Blakemoor.
– Miło mi. Ja jestem Larry Underwood.
Kiedy usiadł, podała mu rękę. Uścisnął ją lekko, muskając palcami pierścienie. Potem zerwał przyklejone do podeszwy opakowanie po lodach i wrzucił je do stojącego przy ławce kosza z napisem: TO TWÓJ PARK, ZACHOWAJ GO W CZYSTOŚCI! Wydało mu się to zabawne, więc wybuchnął śmiechem. Nie śmiał się tak szczerze od chwili, kiedy wrócił do domu i zastał swoją matkę leżącą na podłodze. Z ulgą stwierdził, że śmiech wciąż sprawia mu przyjemność.
Rita Blakemoor również zaśmiała się cicho i Larry’ego raz jeszcze uderzyła jej elegancja i wdzięk. Wyglądała jak postać z powieści Nightwork Irwina Shawa albo któregoś z seriali telewizyjnych, które oglądał przed laty.
– Kiedy usłyszałam, że nadchodzisz, w pierwszej chwili chciałam się ukryć – wyznała. – Wzięłam cię za tego mężczyznę w połamanych okularach, wykrzykującego różne dziwne rzeczy…
– Głosiciela nadejścia potworów?
– Ty go tak ochrzciłeś, czy on sam siebie w ten sposób nazwał?
– Ja.
– Bardzo trafnie – stwierdziła, otwierając swoją torebkę ozdobioną wstawkami z norek i wyjmując z niej paczkę papierosów mentolowych. – Kojarzy mi się to z szalonym Diogenesem.
– Właśnie… o potworach mowa, a potwór tuż-tuż – powiedział Larry i znów się roześmiał.
Kobieta zapaliła papierosa i wydmuchnęła dym.
– Ale ten mężczyzna także jest zdrowy – dodał Larry. – W przeciwieństwie do większości.
– Portier w kamienicy, w której mieszkam, chyba również jest w dobrej formie – odparła Rita. – Wychodząc dziś rano, dałam mu pięć dolarów napiwku. Nie wiem, czy nagrodziłam go za to, że nadal pracuje, czy za to, że jest zdrowy. A ty jak uważasz?
– Nie znam cię na tyle dobrze, żeby móc to stwierdzić.
– Masz rację.
Schowała papierosy do torebki i Larry zauważył, że ma w niej rewolwer. Podążyła za jego spojrzeniem.
– Należał do mego męża – wyjaśniła. – Był szanowanym pracownikiem wielkiego nowojorskiego banku i miał przed sobą wspaniałą karierę. Zawsze to powtarzał, kiedy go pytano, co robi i jak mu się udaje zachowywać pogodę ducha. Umarł dwa dni temu. Był wtedy na obiedzie z jednym z tych Arabów, co to zawsze wyglądają, jakby całą skórę mieli posmarowaną brylantyną. Zawał. Umarł pod krawatem. Pewnie dla naszego pokolenia to odpowiednik starego powiedzenia „umarł w butach”. Harry Blakemoor umarł pod krawatem. To mi się podoba, Larry.
Przed nimi usiadła zięba i zaczęła rozgrzebywać ziemię w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
– Obłędnie bał się włamywaczy, więc kupił broń. Czy rewolwery naprawdę mają taki duży odrzut i robią tyle hałasu?
Larry nigdy w życiu z niczego nie strzelał.
– Nie sądzę, aby takie maleństwo miało dużego kopa – odparł. – To trzydziestkaósemka?
– Nie, trzydziestkadwójka.
Kiedy wyjmowała rewolwer z torebki, na jej dnie ujrzał kilkanaście małych buteleczek z lekarstwami. Nie zauważyła, że