Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
i jego ubranie – to, które miał na sobie w samolocie, lecąc z Braintree do Atlanty. Znów poczuł na plecach dotyk lodowatego palca strachu. Wszystkie te rzeczy trafiłyby razem z nim do krematorium, był o tym przekonany. Wyniki badań. Ubranie. „Bywaj, Stuarcie Redman. Przechodzisz do historii. A raczej do…”.
W tym momencie z tyłu za nim rozległ się jakiś dźwięk. Odwrócił się szybko. W jego stronę szedł chwiejnie Elder, lekko przygarbiony, z rękami zwieszającymi się bezwładnie wzdłuż boków. Z ociekającego krwią oka sterczał odłamek przezroczystej plastikowej osłony. Elder uśmiechał się.
– Nie ruszaj się! – krzyknął Stu.
Ujął pistolet obiema dłońmi i wycelował, ale lufa broni wyraźnie się trzęsła.
Elder zachowywał się, jakby w ogóle go nie słyszał, i nadal szedł w jego stronę.
Stu pociągnął za spust i pistolet w jego dłoniach drgnął gwałtownie. Elder przystanął. Jego uśmiech zamienił się w złowrogi grymas, a w białym kombinezonie na wysokości piersi pojawił się niewielki otwór. Chwiejąc się, stał jeszcze przez chwilę, po czym przewrócił się do przodu. Stu patrzył na niego przez długą chwilę, po czym wolnym, mechanicznym krokiem wszedł do pokoju, w którym na biurku leżały jego ubrania i osobiste drobiazgi.
Poruszył klamką drzwi znajdujących się na drugim końcu pomieszczenia. Były otwarte. Za nimi zobaczył korytarz rozjaśniony słabym blaskiem świetlówek. W połowie drogi do wind przy dyżurce pielęgniarek stał porzucony wózek. Stu usłyszał dobiegający gdzieś z tamtej strony cichy jęk i ochrypły, gardłowy kaszel, który wydawał się nie mieć końca.
Wrócił do pokoju, zgarnął z blatu biurka swoje ubranie i wcisnął je pod pachę. Potem wyszedł, zamknął za sobą drzwi i ruszył w głąb korytarza. Dłoń, w której ściskał pistolet Eldera, była śliska od potu.
Dotarłszy do wózka, odwrócił się zaniepokojony pustką i panującą wokół ciszą. Kaszel ucichł. Stu w każdej chwili spodziewał się ujrzeć pełznącego za nim Eldera, za wszelką cenę zamierzającego wykonać otrzymany rozkaz. Nagle zatęsknił za swoją celą, którą zdążył tak dobrze poznać.
Jęk rozległ się ponownie, tym razem znacznie głośniej. Przy windach był kolejny korytarz. Nieopodal pod ścianą siedział człowiek, w którym Stu rozpoznał jednego z pielęgniarzy. Miał spuchniętą i poczerniałą twarz, a jego pierś unosiła się i opadała krótkimi, spazmatycznymi skurczami. Kiedy Stu na niego spojrzał, znów zaczął jęczeć. Za nim, skulony w pozycji płodowej, leżał martwy mężczyzna. Jeszcze dalej, w głębi korytarza, leżały trzy kolejne ciała, dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Pielęgniarz (Stu przypomniał sobie, że ma na imię Vic) zaczął gwałtownie kaszleć.
– Jezu… – wychrypiał, kiedy atak się skończył. – Co ty robisz na zewnątrz? Nie powinieneś opuszczać swojego pokoju.
– Elder przyszedł mnie sprzątnąć, ale to ja załatwiłem jego – odparł Stu. – Miałem szczęście, że był chory.
– Jezu przenajświętszy, rzeczywiście miałeś szczęście – wymamrotał Vic i z jego piersi ponownie wydobył się ochrypły, choć już nieco cichszy kaszel. – To boli, człowieku, nawet nie wiesz jak bardzo. Spierdoliliśmy tę sprawę. Na całej linii. Chryste Panie, ale fuszerka.
– Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? – zapytał Stu.
– Jeżeli naprawdę chcesz pomóc, przyłóż mi do skroni lufę tego swojego pistoletu i pociągnij za spust. Mam wrażenie, że coś rozrywa mi wszystkie flaki na kawałki.
Znów się rozkaszlał, a potem zaczął przeraźliwie jęczeć.
Ale Stu nie mógł się na to zdobyć i kiedy jęki pielęgniarza nie ucichły po kilku sekundach, pobiegł w stronę wind, pozostawiając za sobą jego opuchniętą, poczerniałą twarz. Spodziewał się, że Vic zacznie go przywoływać pełnym bezradności głosem, lecz on tylko pojękiwał cichutko – i to wydało mu się jeszcze gorsze.
Kiedy drzwi windy się zamknęły i kabina zaczęła zjeżdżać w dół, uświadomił sobie, że mogą być w niej zamontowane jakieś pułapki. Trujący gaz albo urządzenie odłączające kable, żeby kabina runęła w głąb szybu i rozbiła się na jego dnie. Stanął pośrodku kabiny i zaczął się rozglądać, wypatrując ukrytych otworów wentylacyjnych lub innych podejrzanych rzeczy. Poczuł, że ogarnia go klaustrofobia – winda wydała mu się nagle ciasna jak wnętrze budki telefonicznej albo trumny.
Wyciągnął rękę, zamierzając nacisnąć guzik z napisem STOP, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Co by mu to dało, gdyby kabina stanęła między piętrami? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, winda sama się zatrzymała.
A jeśli na zewnątrz są uzbrojeni żołnierze?
Kiedy jednak drzwi rozsunęły się na boki, ujrzał tylko martwą kobietę w stroju pielęgniarki. Skulona w pozycji płodowej, podobnie jak trup pielęgniarza z jego piętra, leżała przed drzwiami damskiej toalety.
Patrzył na nią tak długo, że drzwi kabiny w końcu zaczęły się zamykać. Wyciągnął rękę i drzwi znów się otworzyły. Wysiadł z windy. Korytarz prowadził do rozwidlenia w kształcie litery T. Stu ruszył w jego stronę, omijając szerokim łukiem martwą pielęgniarkę. Za jego plecami rozległ się jakiś dźwięk; obrócił się na pięcie, unosząc pistolet, ale był to tylko szczęk drzwi kabiny, które ponownie się zamknęły.
Nerwowo przełykając ślinę, pomaszerował dalej. Lodowate palce strachu znowu zaczęły wędrować wzdłuż jego kręgosłupa, przekonując go, że wreszcie powinien przestać zgrywać bohatera i pobiec co sił w nogach ku wyjściu, żeby zdążyć opuścić ten okropny budynek, zanim ktoś (lub coś) go dopadnie.
Echo jego kroków w tonącym w półmroku korytarza budziło wyraziste, pełne grozy skojarzenia. „To jak, Stu, weźmiesz udział w zabawie? Doskonale”. Mijał liczne drzwi z taflami mlecznego szkła, na których umieszczone były różne napisy: DR SLOANE, NAGRANIA I TRANSKRYPCJE, MR BALLINGER, MIKROFILMY, AKTA, KOPIE, MRS WIGGS.
U zbiegu korytarzy stała mała fontanna, ale woda była ciepła i miała smak chloru, co sprawiło, że Stu żołądek podszedł do gardła. Korytarz po lewej stronie nie prowadził do wyjścia. Na wyłożonej kafelkami ścianie widniała pomarańczowa strzałka, a pod nią tablica z napisem BIBLIOTEKA. Korytarz biegnący w jej stronę wydawał się nie mieć końca. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej leżały zwłoki mężczyzny w białym kombinezonie, przypominające truchło dziwnego zwierzęcia wyrzucone na plażę.
Stu zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Ten budynek albo był znacznie większy, niż się spodziewał, albo był połączony z innymi. Co prawda domyślał się tego już wtedy, gdy go tu przywieziono (zobaczył wówczas dwa długie korytarze, windę i jedno z pomieszczeń), teraz jednak doszedł do wniosku, że musiał mieć rozmiary sporego szpitala. Mógł po nim błądzić godzinami, wsłuchując się w echo własnych kroków i natykając na kolejne trupy rozrzucone po całym budynku niczym nagrody w jakiejś upiornej grze terenowej.
Przypomniał sobie wielki szpital w Houston, do którego zawiózł swoją żonę Normę, kiedy wykryto u niej raka. Na ścianach co kilkanaście kroków wisiały plansze z planami budynku, a strzałka i kropka oznaczały miejsce, w którym się w danej chwili znajdowałeś. Podpis na strzałce brzmiał: TU JESTEŚ. Wszystko to było po to, by ludzie nie błądzili w labiryncie szpitalnych korytarzy tak jak on teraz. Chryste, ale się urządził. Jego sytuacja nie przedstawiała się różowo.
– Nie pękaj, przecież prawie się stąd wydostałeś – powiedział do siebie, a jego słowa złowrogim echem odbiły się od ścian korytarza. Nie zamierzał mówić tego na głos.