Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
w prawo, ponownie odwracając się do zwłok plecami. Dwadzieścia jardów dalej dotarł do kolejnego rozgałęzienia korytarzy. Wybrał ten po prawej stronie i minąwszy drzwi kilku gabinetów, dotarł do laboratorium mikrobiologii. W jednym z pomieszczeń laboratoryjnych zobaczył leżącego na biurku młodego mężczyznę w obcisłych szortach. Mężczyzna był w śpiączce, krwawił z nosa i ust, a jego oddech przypominał poświsty październikowego wiatru.
Stu zaczął biec, pokonując kolejne korytarze i nabierając coraz głębszego przekonania, że na tym poziomie nie ma wyjścia na zewnątrz. Ścigało go echo jego własnych kroków, jakby Elder albo Vic żyli jeszcze dostatecznie długo, by wysłać za nim oddział widmowej żandarmerii. Po chwili tę wizję zastąpiła następna, w jakiś sposób związana z dziwnymi snami, które miewał przez kilka ostatnich nocy. Była tak wyrazista, że bał się odwrócić, przekonany, że kiedy to zrobi, ujrzy podążającą za nim postać w białym kombinezonie – człowieka pozbawionego twarzy, na której miejscu za pleksiglasową osłoną ziać będzie plama atramentowej czerni. Było to przerażające widmo, mroczny zabójca spoza znanego ludziom czasu i przestrzeni.
Sapiąc jak lokomotywa, wybiegł zza załomu korytarza. Pokonał jeszcze jakieś trzydzieści jardów i z impetem uderzył ciałem w drzwi, nad którymi umieszczona była tabliczka z napisem WYJŚCIE.
Naparł na dźwignię, pewien, że nawet nie drgnie, lecz drzwi otworzyły się gładko, bez najlżejszego oporu. Biegiem dotarł do kolejnych, znajdujących się cztery stopnie niżej. Na lewo od podestu następna kondygnacja schodów prowadziła w dół, w nieprzenikniony mrok. Górna część prowadzących na zewnątrz drzwi była przeszklona, lecz szkło wzmocniono wpuszczoną w nie siatką. Po drugiej stronie rozciągała się noc, piękna łagodna letnia noc oznaczająca wolność.
Stu wciąż jeszcze patrzył przez szybę, kiedy z mroku klatki schodowej wysunęła się czyjaś dłoń i schwyciła go za kostkę. Krzyknął cicho i rozejrzał się dokoła, a jego żołądek zamienił się w wielką bryłę lodu.
Po chwili z mroku wyłoniła się uniesiona ku górze zakrwawiona twarz.
– Zejdź na dół i zjedz ze mną kurczaka, mój śliczny – wymamrotało widmo ochrypłym, zniekształconym głosem. – Tu jest tak ciemnooooo…
Stu wrzasnął i szarpnął całym ciałem, usiłując się uwolnić. Ale stwór z ciemności nie rozluźnił uścisku, wciąż coś mrucząc i chichocząc szaleńczo. Z kącików jego ust ściekała krew przemieszana z żółcią. Stu kopnął trzymającą go za kostkę dłoń i nadepnął na nią. Twarz majacząca w mroku klatki schodowej zniknęła i zaraz potem rozległa się cała seria głuchych stukotów, którym towarzyszyły głośne wrzaski. Stu nie potrafił powiedzieć, czy były to wrzaski bólu, czy wściekłości, ale wcale go to nie obchodziło.
Naparł barkiem na drzwi prowadzące ku wolności, a kiedy otwarły się na oścież, wypadł na zewnątrz i zaczął wymachiwać rękoma, by utrzymać równowagę. Mimo to przewrócił się i wylądował ciężko na cementowym podjeździe.
Usiadł powoli, nasłuchując. Dzikie wrzaski ucichły. Chłodny wieczorny wietrzyk omiótł jego twarz, osuszając spocone czoło. Rozejrzał się dokoła. Zauważył świeżą bujną trawę i porośnięte kwiatami klomby. Wydawało mu się, że żadna noc nigdy jeszcze nie pachniała tak słodko. Na niebie wisiał blady sierp księżyca. Stu z westchnieniem spojrzał w niebo, po czym wstał i ruszył przez trawnik w stronę drogi prowadzącej do Stovington. Trawa była wilgotna od rosy, wśród gałęzi sosen szeleścił wiatr.
– Żyję… – wyszeptał w mrok i rozpłakał się. – Żyję, Bogu dzięki, żyję. Dzięki Ci, Boże, dzięki…
Chwiejnym krokiem pomaszerował szosą w stronę miasta.
ROZDZIAŁ 30
Przez teksaski scrub przetaczały się tumany kurzu, które o zmierzchu, tworząc półprzezroczystą zasłonę, zamieniły miasteczko Arnette w widmową osadę. Wiatr zerwał z dachu stacji Billa Hapscomba szyld Texaco, który leżał teraz pośrodku drogi. Ktoś zostawił włączony gaz w domu Norma Bruetta i wystarczyła jedna iskra z klimatyzatora, by poprzedniego dnia cały budynek wyleciał w powietrze; belki, gonty i szczątki rozerwanych wybuchem zabawek firmy Fisher-Price rozsypały się po całej Laurel Street. Rynsztok na Main Street wypełniały truchła zdechłych psów i ciała żołnierzy. W barze Randy’ego na kontuarze leżał martwy mężczyzna w piżamie. Jeden z rzuconych do rynsztoka psów, zanim zdechł, obgryzł mu niemal do kości twarz. Koty nie zarażały się grypą i całe ich stada krążyły po ulicach w powoli zapadającym zmierzchu. Z kilku domów dobiegał szum wciąż włączonych telewizorów, lecz na ekranach był tylko „śnieg”. Czasem trzasnęła jakaś poruszona wiatrem okiennica. Przed zajazdem Indian Head, pośrodku Durgin Street, stał stary czerwony furgon, zakurzony i napoczęty przez rdzę, z ledwo widocznym napisem SPEEDWAY EXPRESS po bokach. Na jego pace było kilka kontenerów z butelkowym piwem i innymi napojami. Na Logan Lane, w najlepszej dzielnicy Arnette, na werandzie domu Tony’ego Leominstera wiatr wprawiał w ruch maleńkie dzwoneczki. Na podjeździe stał scout Tony’ego, jego boczne szyby były opuszczone, a na tylnym siedzeniu urządziła sobie gniazdo rodzina wiewiórek. Słońce opuściło już Arnette i miasteczko coraz bardziej mroczniało. Jeżeli nie liczyć pobrzękiwania dzwoneczków Tony’ego Leominstera, całe miasto było otulone ciszą.
Była to grobowa cisza.
ROZDZIAŁ 31
Christopher Bradenton otrząsnął się z delirycznego snu jak człowiek, który z mozołem wydostaje się z pułapki lotnych piasków. Był cały obolały, a jego twarz wydawała mu się obca i spuchnięta, jakby ktoś napompował ją sylikonem. Bolało go gardło i miał wrażenie, że jego przełyk i tchawica są teraz wąskie jak lufa dziecinnej wiatrówki. Z trudem wciągał powietrze i tylko dzięki temu zachowywał jeszcze jako taki kontakt ze światem. Jednak jeszcze gorsze od pulsującego bólu w krtani i przełyku było uczucie tonięcia – powolnego, lecz nieuchronnego pogrążania się w wodzie. Było mu też potwornie gorąco. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek się tak czuł, nawet dwa lata temu, kiedy przewoził do Los Angeles dwóch więźniów politycznych, których zapuszkowano w zachodnim Teksasie. Jego wysłużony pontiac tempest zdechł na Route 190 w Dolinie Śmierci, a było tam wtedy naprawdę gorąco. Ale teraz było jeszcze gorzej. Żar tkwił wewnątrz niego samego, jakby miał w żołądku słońce.
Jęknął i próbował zrzucić z siebie koc, jednak nie starczyło mu na to sił. Zastanawiał się, czy sam położył się do łóżka? Chyba nie. Ktoś lub coś było w domu razem z nim. Ktoś lub coś… nie pamiętał, choć przecież powinien. Przypominał sobie tylko mgliście, że zanim zachorował, był śmiertelnie przerażony, bo wiedział, że ktoś (lub coś) nadchodziło, a on miał… Właśnie – co?
Ponownie jęknął i przekręcił leżącą na poduszce głowę w bok. Pamiętał jedynie swoje deliryczne wizje – dziwne zjawy o płonących oczach. Pojawiła się również jego matka, która zmarła w 1969 roku, i powiedziała: „Och, Kit, mówiłam ci przecież. Nie zadawaj się z tymi ludźmi. Polityka nic mnie nie obchodzi, ale ci ludzie, z którymi trzymasz, są zupełnie szaleni i wściekli jak toczące pianę psy, a te dziewczyny to zwyczajne ulicznice. Mówiłam ci, Kit”. Zaraz potem jej żółta, pomarszczona twarz rozpadła się na kawałki, rozeszła w szwach, a ze szczelin zaczęły wypełzać żuki gnojaki. Chris zaczął krzyczeć, ciemność zafalowała i po chwili usłyszał czyjeś pełne niepokoju głosy oraz tupot butów biegnących ludzi. Pojawiły się światła, błyski świateł, poczuł woń gazu i znów był w Chicago w 1968 roku. Gdzieś z oddali dobiegało czyjeś wołanie: „Cały świat patrzy! Cały świat patrzy! Cały świat…”. Przy wejściu do parku leżała