Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
jego snu i znów znalazł się w Boulder w Kolorado, w mieszkaniu przy Canyon Boulevard, w letni dzień tak gorący, że nawet mając na sobie tylko szorty, cały był zlany potem. Naprzeciw niego stał najpiękniejszy chłopiec świata, wysoki, opalony i dobrze zbudowany, w żółtych plażowych slipkach, podkreślających jędrność i krągłość jego pośladków, i Chris wiedział, że twarz chłopaka musi być równie piękna jak oblicza aniołów z obrazów Rafaela, a on sam siłą i wytrzymałością z pewnością dorównuje wierzchowcowi Samotnego Strażnika. „Hej, Silver, naprzód! Gdzie go poderwałeś? Na spotkaniu dotyczącym rasistowskich incydentów w kampusie CU czy w kafejce? A może podwiozłeś go samochodem?”. Czy to ważne? Jest okropnie gorąco, ale miał przecież wodę, pełną wody urnę pokrytą dziwnymi płaskorzeźbami, miał też pigułkę, która wyśle go do miejsca nazwanego przez anioła w jasnożółtych slipkach Huxleylandią, miejsca, gdzie zakwitają martwe drzewa i… Boże, ależ on ma w tych ciasnych slipkach wielką erekcję! Chris Bradenton jeszcze nigdy nie był tak bardzo napalony. „Chodź do łóżka – mówi do gładkich, śniadych pleców chłopaka. – Chodź do łóżka, chodź do mnie, a zrobię ci dobrze. Tak jak lubisz”. „Najpierw weź pigułkę – odpowiada tamten, nie odwracając się. – Wtedy zobaczymy”. Łykasz pigułkę, woda chłodzi ci przełyk i stopniowo to, co wokół siebie widzisz, nabiera osobliwego charakteru, jakbyś patrzył na wszystko pod innym kątem niż zwykle. Przez jakiś czas gapisz się na wiatraczek stojący na biurku, a potem spoglądasz na swoje odbicie w krzywym lustrze powyżej. Twoja twarz wydaje się czarna i napuchnięta, ale nie przejmujesz się tym, bo to tylko pigułka, tylko pigułka! „Trips… – mamroczesz. – O rany, Kapitan Trips, a ja jestem taki napalony”.
Chłopak zaczyna się odwracać, a ty przesuwasz wzrokiem po jego gładkich biodrach, z których zsunęły się slipki, na płaski opalony brzuch, bezwłosą klatkę piersiową, smukłą szyję, na której widać węzły mięśni i żył, na twarz… a jego twarz… och, jego twarz wcale nie przypomina oblicza anioła Rafaela, ale raczej diabła Goi, bo z mrocznych oczodołów wyzierają pyski jadowitych węży.
Idzie w twoją stronę, a gdy zaczynasz krzyczeć, szepcze: „Trips, dziecino, Kapitan Trips…”.
Potem wszystko ciemnieje, znikają twarze i głosy, których Chris nie pamięta, i w końcu budzi się tutaj, w małym domku, który sam zbudował na obrzeżach Mountain City. Ponieważ teraz jest teraz i fala zamieszek, które ogarnęły cały kraj, już dawno odpłynęła, młodzi Turcy stali się starymi, zgrzybiałymi prykami o mózgach przeżartych kokainą, a wszystko wokół popadło w ruinę. Chłopak w żółtych slipkach to przeszłość, w Boulder Kit Bradenton sam był nastolatkiem.
Mój Boże, czy ja umieram?
Odegnał od siebie tę straszliwą myśl. Wzbierał w nim żar i mącił mu umysł. Nagle wstrzymał oddech, bo gdzieś spoza zamkniętych drzwi sypialni, z dołu, dobiegł go jakiś dziwny dźwięk.
W pierwszej chwili sądził, że to syrena wozu strażackiego albo policyjnego. Przenikliwe wycie, przybliżając się, przybierało na sile. Towarzyszył mu tupot kroków kogoś, kto z szybkością błyskawicy przebiegł przez korytarz na dole i duży pokój, po czym popędził schodami na górę.
Chris wtulił głowę w poduszkę. Jego twarz przepełniała zgroza, a oczy rozszerzyło przerażenie. Dziwny dźwięk coraz bardziej się zbliżał. Nie przypominał już syreny, lecz krzyk, wysokie, przeciągłe zawodzenie, wrzask, jakiego nie potrafi wydać z siebie żadne ludzkie gardło. Był to raczej straszliwy lament banshee albo nawoływanie Charona, przybywającego, by zabrać go na drugi brzeg rzeki oddzielającej krainę żywych od świata umarłych. Tupot biegnących stóp wyraźnie zmierzał w jego kierunku wzdłuż korytarzyka na piętrze, deski podłogi skrzypiały i jęczały, protestując przeciwko ciężarowi depczących je podeszew, i nagle Chris Bradenton wszystko zrozumiał – nie miał już wątpliwości, kim jest jego tajemniczy gość. W tej samej chwili drzwi otwarły się z hukiem i do pokoju wpadł mężczyzna w spranych dżinsach. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech, rozjaśniając ją niczym wirujący krąg błyszczących noży. Wyglądał jak zbzikowany Święty Mikołaj dźwigający na ramieniu wielkie cynkowane wiadro.
– Heeeeeeejaaaaaaaaahooooooo!
– Nie! – krzyknął Bradenton, zasłaniając twarz rękoma. – Nie! Nieeee!
Wiadro przechyliło się do przodu, a wylewająca się z niego struga wody na moment zawisła w powietrzu, podświetlona żółtym blaskiem lampy, migocząc niczym największy diament świata. Tuż za nią Bradenton ujrzał twarz mrocznego mężczyzny przypominającą pysk szczerzącego zęby trolla, który właśnie wydostał się z najgłębszej otchłani ziemi, by odtąd wędrować po jej powierzchni – a potem woda dosięgła go i zmoczyła. Była tak zimna, że jego ściśnięte gardło pod wpływem wstrząsu termicznego znowu się odetkało. Krople krwi z popękanych pęcherzy w krtani spłynęły mu do gardła wraz ze strumieniem gwałtownie nabranego powietrza, a konwulsyjny spazm, który targnął jego ciałem, sprawił, że ciężki koc sfrunął na ziemię jak ciemny ptak, pozostawiając go na łóżku całkiem odkrytego, dygocącego jak osika.
Krzyknął przeraźliwie raz i drugi, a potem umilkł i leżał, wciąż się trzęsąc. Jego rozpalone gorączką ciało zlane było zimnym potem, czaszkę rozsadzał straszliwy ból, oczy wychodziły mu z orbit. Krtań znów mu się zacisnęła i ponownie musiał walczyć o każdy oddech. Wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze.
– Wiedziałem, że cię ostudzę! – zawołał radośnie mężczyzna, którego Chris znał jako Richarda Fry, i z głośnym brzękiem postawił wiadro na podłodze. – Ta, taa, wiedział ja, że ta sztuczka efekt da, ha, ha, ha. Pan dziękować, pan być wdzięczny. Czy pan dziękować? Nie mówić? Nie? Ja wiedzieć, że tak. Heejaaaaaahooo!
Skoczył w górę jak Bruce Lee w swoim filmie o kung-fu, rozrzucił szeroko nogi i przez moment zdawał się wisieć w powietrzu nad Chrisem Bradentonem tak samo jak wcześniej struga wody, rzucając cień na jego przemoczoną piżamę.
Po chwili opadł niżej, jego kolana znalazły się po obu stronach klatki piersiowej leżącego, a opięte materiałem dżinsów krocze zawisło kilka cali nad zapadniętymi żebrami chorego. Płonąca twarz mężczyzny pochyliła się nad Chrisem.
– Musiałem cię obudzić, stary – powiedział Fry. – Nie chciałem, żebyś kipnął, zanim zdążymy zamienić choć kilka słów.
– Zejdź… ze… mnie…
– Nie siedzę na tobie, stary. Wiszę nad tobą, co prawda niezbyt wysoko, ale jednak. Jak wielki, niewidzialny świat.
Chris, ogarnięty paraliżującą zgrozą, oddychał ciężko i próbował odwrócić wzrok od tego przerażającego uśmiechniętego oblicza.
– Musimy pogadać o statkach, stadkach i wydatkach i o tym, czy pszczoły mają żądła. A także o papierach, które powinieneś mieć dla mnie, o samochodzie i kluczykach do niego. Ale w twoim garażu stoi tylko chevrolet pick-up. Wiem, że należy do ciebie, słodziutki. Co mi o nim powiesz?
– Oni… papiery… nie mogę… mówić… – wymamrotał Chris, z trudem łapiąc powietrze. Jego zęby szczękały głośno.
– Lepiej, żebyś mógł mówić – mruknął Fry i wysunął w jego stronę oba kciuki o podwójnych stawach (jak we wszystkich jego palcach), po czym zaczął je wyginać w przód i w tył pod nieprawdopodobnymi kątami, co zdawało się przeczyć wszelkim prawom biologii i fizyki. – Bo jak nie, wyłupię ci oczęta i przypnę je sobie do kółka na klucze, a ty będziesz musiał się szwendać po piekle z psem przewodnikiem na smyczy.
Wbił kciuki w oczodoły Chrisa, który próbował się cofnąć, opuścić głowę niżej, ale