Zadra. Robert MałeckiЧитать онлайн книгу.
naprzeciwko krzaka i też go nie widział.
– A nie zostawił po sobie żadnego listu?
– Przy nim niczego nie znaleźliśmy. Być może zostawił coś w domu, ale to wątpliwe. Rodzina pewnie by o tym wspomniała przy zgłaszaniu zaginięcia. A tak się przecież nie stało.
– Rozumiem. Z czym zatem masz kłopot?
Gross oparł łokcie na stole i splótł dłonie.
– Denat w kieszeni kurtki miał niewielką reklamówkę, a w niej bandanę. Taki rodzaj chusty wiązanej na głowie lub ręce.
– Czy ty masz mnie za idiotkę? Wyjaśniałeś mi już, czym jest diastema, a teraz to – zdenerwowała się. – Wiem, co to bandana, do cholery.
Nie spuszczał z niej wzroku.
– Pytanie, dlaczego miał ją w reklamówce? – Wojtasik zamknęła teczkę z korespondencją.
– Zdaniem technika materiał poznaczony jest brunatnymi plamami – kontynuował Gross.
– To krew? – upewniła się. – Sprawdził te ślady hemophanem?
– Nie. Rozmawiałem z nim o tym później, ale stwierdził, że w czymkolwiek nurzała się ta bandana, to musiało być dawno temu. Ślady wyglądały na stare. Wolał więc je dobrze zabezpieczyć i przesłać od razu do laboratorium.
– Materiał genetyczny może być zdegradowany, jeśli chusta od dawna przebywała w reklamówce – zauważyła.
– Też się tego obawiam, ale w tym przypadku nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na wyniki. – Gross przyglądał się błyszczącemu blatowi stołu, w którym dopiero po chwili dostrzegł odbicie swojej twarzy z wyraźnymi fałdami skóry ciągnącymi się od nozdrzy w kierunku kącików ust.
Wojtasik wolno obracała w palcach eleganckie pióro.
– A co na to wszystko prokurator Legner? – spytała po dłuższej przerwie.
– Marzy, żeby to było samobójstwo – odparł, a szefowa pokiwała znacząco głową.
– A ty co zamierzasz?
– Na razie nic. – Wzruszył ramionami. – Musimy czekać na wyniki. Ale to nie wszystko. Najbardziej zaskakujące jest to, że zanim mężczyzna odebrał sobie życie, prawdopodobnie spiął oba nadgarstki samoblokującymi się opaskami.
– Co to takiego? – zdziwiła się, a gdy Gross jej wyjaśnił, powiedziała: – A, czyli te, no… Trytki. – Uśmiechnęła się. – Mój mąż spina nimi kołpaki do felg, żeby nie odpadły w czasie jazdy.
– Trytki? – Gross pierwszy raz słyszał to słowo.
– Tak je nazywa – odparła i zapadło milczenie.
Inspektorka otworzyła drugą teczkę z korespondencją. Błysnęła stalówka, a Wojtasik, skrobiąc piórem po papierze, dokonała kolejnej dekretacji.
Za oknem rozległ się głośny rozruch silnika na ropę, a po chwili błysnęły czerwone światła, które prześlizgnęły się kilkukrotnie po suficie. Nie towarzyszył im dźwięk syreny. Gross był pewien, że znajdująca się obok komenda straży pożarnej ma w taką pogodę huk roboty.
– Dlaczego to zrobił? – rzucił komisarz, kiedy silnik wozu przycichł, ale wciąż dobiegał z oddali.
– Czasami nie znajdujemy odpowiedzi na tak proste pytania – zauważyła filozoficznie. – Przygotuj się na to. Szczególnie jeśli nie mamy listu pożegnalnego.
Ulewa gwałtownie uderzyła o szyby. Oboje odwrócili się w stronę okien.
– Chryste, co za pogoda – jęknęła Wojtasik, po czym wróciła do rozmowy. – Wiemy już, jak on się nazywa?
– Tak. Wszystko wskazuje, że to jeden z naszych zaginionych. Był w bazie. Nazywa się Rafał Becker.
Komendantka uniosła wzrok do sufitu i myślała nad czymś intensywnie.
– Coś kojarzę – powiedziała wreszcie.
– Co konkretnie?
– Właśnie nie wiem – zirytowała się. – Ale dojdę do tego.
Porozmawiali jeszcze chwilę o bieżących sprawach, a następnie Gross wstał i zabrał kserokopię pisma w sprawie zgłoszenia przemocy domowej, nakreślonego odręcznie na wyrwanej z zeszytu kartce formatu A4. Dotarł do drzwi, gdy usłyszał głos Wojtasik:
– Proszę, weź to sobie do serca.
Odwrócił się zdziwiony.
– Chodzi mi o tę przemoc domową. – Uniosła brodę w kierunku kartki papieru, którą trzymał w dłoniach. – I bądź czujny.
Policjant niechętnie pokiwał głową i opuścił gabinet.
Telefon Malwiny Lemańskiej nie był podłączony do sieci.
Rozładował się albo go wyłączyła, bo kiedy wybierał jej numer, komunikat operatora uruchamiał się automatycznie.
Gross potarł czoło i odłożył aparat na biurko. Skupił na nim wzrok, jakby próbował zmusić urządzenie do rozdzwonienia się. Chciał dostrzec na rozświetlonym ekranie imię i nazwisko bibliotekarki, której wczoraj nie zdążył odwiedzić z powodu pilnego wyjazdu do Grodna.
Ale nic takiego się nie wydarzyło. Ekran pozostawał czarny.
Powinien podejść do biblioteki i z nią porozmawiać, ale nie chciał robić tego przy świadkach.
Komisarz odsunął od siebie aparat, który stykał się teraz z brązową kopertą zawierającą kartę dentystyczną wisielca, i zalogował się do Krajowego Systemu Informacji Policji. Wybrał odpowiednią zakładkę i wpisał nazwisko „Becker”. Dookreślił też miejsce zdarzenia, wpisując w pole formularza nazwę miasta – Chełmża.
Na ekranie pojawiło się kółko kręcące się wokół własnej osi. Dobrze wiedział, co to oznaczało.
Test na cierpliwość.
Komisarz odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał na czajnik z resztką wody. Może na pół szklanki. Mimo to włączył urządzenie, które wkrótce głośno zaszumiało. Zdziwił się, że w kubku jest świeża torebka ekspresówki. Widocznie rano nie zdążył jej zalać.
Ponownie rzucił okiem na ekran.
Dwa wyniki.
W tej samej chwili zabrzęczał telefon stacjonarny. Gross spojrzał na aparat, ale nie podniósł słuchawki. Popatrzył na otrzymane rekordy. Potarł zmęczone powieki. Piekły go, jakby tkwiły pod nimi ziarna piasku.
Pierwszy rekord wprowadzono nieco ponad dwa tygodnie temu i był to link do akt sprawy zaginięcia Rafała Beckera.
Gross wybrał jednak drugi z wyników, odwołujący się do jednej ze starych spraw, i znowu musiał czekać na załadowanie danych.
A telefon ciągle dzwonił. Komisarz wziął go na przeczekanie.
W końcu uporczywy dźwięk aparatu ustał, a woda w czajniku zabulgotała. Gross zaparzył herbatę, wypełniając resztką wrzącej wody niemal trzy czwarte szklanki. Patrzył z niedowierzaniem w monitor, gdy kątem oka dostrzegł w progu Lucynę Wojtasik.
– Dzwoniłam! – rzuciła ze złością.
– Widzisz przecież, że jestem zajęty – bąknął, sczytując dalsze informacje.
– Do jasnej cholery, chciałam ci powiedzieć, że..
–