Zadra. Robert MałeckiЧитать онлайн книгу.
na korytarz i udał się do szefowej ośrodka. Drzwi były jednak zamknięte, więc zapukał do sekretariatu i przywitał się z uśmiechniętą blondynką.
– Dzień dobry, panie Bernardzie. Szefowej nie ma – uprzedziła jego pytanie. – Mam coś przekazać?
– Nie, dziękuję. Kiedy indziej. Do widzenia. – Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę klatki schodowej.
Ale wrócił.
– Ktoś oprócz mnie czyta mojej żonie powieść, prawda? – spytał zaskoczoną kobietę. – Myślę, że to dla niej ważne. Kochała książki. – Zawiesił głos. – To znaczy kocha książki. – Nie wiedział, jak się zachować, więc zamknął drzwi, nie czekając na jej reakcję.
Na zewnątrz pod ciężkim dachem chmur nieprzerwanie lał rzęsisty, zimny deszcz.
Gross przebiegł truchtem przez parking, omijając największe kałuże.
Wsiadł do samochodu, po czym machinalnie zapiął pas. Położył dłonie na kierownicy i wówczas zastygł. Długo wpatrywał się w mur odgradzający śmietnik od miejsc postojowych. Chociaż siedział nieruchomo, w myślach uciekał. Błądził, powracał i znowu podejmował kolejne próby ucieczki. „Perpetuum mobile”, pomyślał.
Ocknął się dopiero, gdy świat zaczął znikać za wypełzającą na szyby samochodu parą.
Jeszcze w Toruniu zjechał na BP, gdzie przy niewielkim stoliku w końcu sali, w pobliżu lodówek z napojami, zjadł hot-doga i wypił gorącą herbatę. Przyglądał się parze młodych, którzy stojąc w kolejce do kasy, trzymali się za ręce. Zupełnie bezwiednie ściągnął wzrok kobiety w eleganckim płaszczu i ze skórzaną torebką przewieszoną przez ramię, po czym speszony spuścił głowę i odgryzł kolejny kęs ciepłej bułki.
Herbatę zabrał do samochodu i sączył ją aż do Chełmży, gdzie wystygła zupełnie. Zaparkował pod komisariatem i wykorzystując przerwę w opadach, przeciął biegnącą do jeziora jezdnię, po której spływały strugi wody ze starówki.
Znalazłszy się na pierwszym piętrze, usłyszał głos sekretarki Beaty Różyckiej.
– Bernardzie!
Gross odwrócił się i zajrzał przez otwarte drzwi sekretariatu.
– Szefowa prosi. – Różycka skinęła głową w kierunku gabinetu komendantki.
– Od dawna mnie szuka? – spytał szeptem, podchodząc bliżej.
– Mniej więcej od godziny.
– Nie dzwoniła na komórkę – zastrzegł, ale Różycka wzruszyła tylko pulchnymi ramionami. – Mówiła, czego chce?
– Nie.
Westchnął, a potem nacisnął klamkę i wszedł do gabinetu komendantki, odprowadzony miłym uśmiechem koleżanki.
– O, jesteś wreszcie – powiedziała młodsza inspektorka Lucyna Wojtasik. Siedziała za biurkiem z otwartą teczką z korespondencją. Kiedy dokonywała dekretacji, stalówka pióra zgrzytała nieprzyjemnie po papierze.
Gross podszedł i usiadł przy stole do odpraw sąsiadującym z jej biurkiem.
– Trzymaj. – Podała mu kserokopię pisma.
Kolejne w ciągu dwóch miesięcy zgłoszenie Zofii Płockiej w sprawie przemocy domowej. Pijany mąż bije ją regularnie, a w tle krzyk i płacz dwójki kilkulatków i niedawno urodzonego dziecka.
Wzdrygnął się i nieznacznie przygryzł wargę.
Kiedy zło dotyka dzieci, świat powinien zatrząść się w posadach, zatrzymać i wrzeszczeć milionami gardeł. Ale zło w rodzinie działa podstępnie i po cichu. Gross bał się słów, które miał wypowiedzieć.
– Nic z tego nie będzie – stwierdził, odłożywszy pismo na stół.
– Co to ma znaczyć? – Wojtasik zawiesiła pióro nad kartką i spojrzała na niego.
– Nic ponad to, co usłyszałaś. Ola Jojczyk – Gross miał na myśli szefową wydziału prewencji – na odprawach wspomniała o tej sprawie. Maltretowana kobieta nie chce dać sobie pomóc. Za każdym razem wycofuje oskarżenia. Bóg jeden wie, dlaczego w ogóle je pisze. – Uniósł kserokopię.
– Pisze, bo szuka…
– Wiem, że szuka pomocy – przerwał jej Gross. – Ale kiedy wyciągamy do niej rękę, odtrąca ją.
– Musisz się tym zająć, zanim będzie za późno.
Pokręcił głową.
– To wciąż sprawa prewencji. Ola Jojczyk…
– Tam wkrótce dojdzie do tragedii – weszła mu w słowo – i wtedy to będzie już twoja sprawa. Całe szambo wyleje się na nas. Wiesz o tym równie dobrze co ja, prawda? – stwierdziła, nie oczekując odpowiedzi.
Gross przyglądał się szefowej, która zatknęła skuwkę pióra i odchrząknęła znacząco.
– Bernardzie, to moja osobista prośba.
– Osobista?
Przymknęła powieki.
– Wolałbym to dać Nubińskiemu albo Łoniewiczowi, bo, jak zapewne pamiętasz, z końcem grudnia mam przejść na emeryturę. – Gross przypomniał niedawne ustalenia z zastępcą Wojtasik, podinspektorem Gabrielem Kąckim.
Zdecydował tak po rozwiązaniu trudnej sprawy z upalnego lata tego roku, kiedy to na leśnej polanie w pobliżu plaży płatnej odnalazł zakrwawiony namiot, ale nigdzie wokół nie było ani ciała, ani narzędzia zbrodni.
– Nie – odparła bez większego nacisku.
– Sam nie dam rady – powiedział twardo. – Jeśli mam się tego podjąć, wtajemniczę Skalską.
Westchnęła, zgadzając się niechętnie. Widział to po jej minie, po wykrzywionych w niesmaku ustach.
– Ale proszę, informuj mnie o efektach. Tylko na razie nic nie mów Jojczykowej, dobrze? – I zaraz dodała: – A teraz opowiadaj, co wiemy w sprawie z Grodna.
Gross dał sobie czas na zebranie myśli.
– Odnaleziona czaszka i kość udowa to części szkieletu mieszkańca Chełmży – zaczął. – Oczywiście poczekamy na wyniki badań DNA, ale Raszeja jest pewna. Porównała długość obu kości.
Komisarz wyczuł, że Wojtasik uważnie go obserwuje. Wreszcie na nią spojrzał.
– Coś ci jednak nie pasuje, prawda? – odezwała się.
Wzruszył ramionami, a potem zmrużył oczy.
– Jest w tym samobójstwie kilka niewiadomych – powiedział.
– Co na przykład?
– Mężczyzna powiesił się z dala od domu i w głębi lasu.
– I co ci to mówi?
– Zastanawiam się, dlaczego nie zrobił tego w domu, w piwnicy. Albo na pierwszym lepszym drzewie.
– Czyli? – zainteresowała się Wojtasik.
Niebo za oknem przesłoniły ciemne chmury, a w pomieszczeniu zapadł mrok. Wojtasik włączyła stojącą na biurku lampkę. Ciepłe światło rozlało się okręgiem po błyszczącym blacie.
Gross odchrząknął.
– Przygotował się do tego, by jego ciała nikt nie odnalazł. Powiesił się