Lato na Rodos. Katarzyna RyrychЧитать онлайн книгу.
aż sobie poradzę.
Nie próbował pytać, o czym myślę, gdy się nie odzywałem. Ani podawać mi bluzy, kiedy było zimno.
Pewnie rozumiał to, bo był starszy ode mnie.
Zawsze mnie ciekawiło, dlaczego prowadza się z kimś takim jak ja, ale chyba czuł się dobrze w moim towarzystwie.
Być może chciał mieć młodszego brata.
Co nie oznaczało, że ja chciałem mieć starszego.
Trochę się zdziwiłem, jak się okazało, że Turet nie ma na imię Turet, tylko jest chory na coś, co się tak nazywa.
Ta choroba na sto procent nie była zakaźna, bo często piliśmy mineralkę z jednej butelki i nie zauważyłem, abym zaczynał każde zdanie od „uh-duh-duh”.
Ale i tak bardziej podobało mi się Turet niż Heniek.
– Sami sobie zrobimy wakacje – powtórzył Turet.
Nie zapytałem gdzie, no wiedziałem, że ma jakiś plan. Układałem na krawężniku kamyki od największego do najmniejszego, a potem zmieniałem kolejność, żeby było sprawiedliwie.
– Uh-duh-duh. – Turet podał mi jeszcze jeden kamyk. – Na Rodos.
Rodos. „Wyspa na Morzu Egejskim” – pomyślałem. Studiowanie atlasu geograficznego, który znalazłem u ojca w pokoju, należało do moich ulubionych zajęć. Wystarczyło, abym raz spojrzał na mapę, i zapamiętywałem każdy, nawet najmniejszy szczegół.
– Trochę daleko – powiedziałem, ale Turet wyszczerzył zęby w uśmiechu.
A potem kiwnął głową tak samo, jak kiwał na swojego psa.
To znaczyło: „Chodź i nie pytaj o nic”. Turet często posługiwał się tym, co dorośli nazywają mową ciała.
Poszliśmy przez osiedle, dziwnie puste, bo większość dzieciaków siedziała w domu – było tak gorąco, że podeszwy kleiły się do asfaltu.
Pomyślałem, że to dobrze, że moje kamyki zostały na krawężniku, bo gdyby jakimś trafem zostały wdeptane w alejkę, nigdy nie mógłbym odwrócić ich kolejności.
Na skraju osiedla Turet przystanął i trochę pomachał rękami, a ja w tym czasie odtworzyłem sekwencję, w jakiej zostawiłem kamienie.
Przeszliśmy przez stare tory tramwajowe, które tak wrosły w ziemię, że nawet najbardziej uparci złomiarze nie byli w stanie ich ruszyć.
Za torami rozciągał się kawałek czegoś, co dawno temu miało być terenem rekreacyjnym, a nigdy się nim nie stało, bo miastu zabrakło pieniędzy i plan wziął w łeb.
A za tym wszystkim rozciągały się ogrodzone siatką niewielkie ogródki.
– Uh-duh-duh – powiedział Turet, wskazując bramę.
„Rodzinne Ogródki Działkowe” – głosiła biała tablica.
– Rodos – wyjaśnił, pokazując palcem, i zarechotał. – Rodzinne Ogródki Działkowe. Ogrodzone Siatką.
Oświeciło mnie. Pierwsze litery naprawdę układały się w to słowo. A my dostaliśmy się na teren ogródków przez dziurę w siatce.
Pachniało kiełbasą pieczoną na grillu i pomyślałem, że tylko idiota miałby ochotę na coś podobnego w taki upał.
Ale oczywiście to była kwestia upodobań.
Szliśmy główną alejką i nikt nie zwracał na nas uwagi. Ludzie pewnie myśleli, że przyszliśmy tu z rodzicami, i modliłem się, aby Turet nie dostał jednego ze swoich napadów.
Ktoś chyba mnie wysłuchał, bo bez problemu dotarliśmy na sam koniec alejki, gdzie altany nie przypominały już niewielkich domków, lecz zwyczajne drewniane budy.
Te były nieogrodzone, zarośnięte, ale moim zdaniem wyglądały o wiele sympatyczniej niż tamte, bielutkie, ze starannie przyciętymi trawnikami i z krasnalami wyglądającymi z paproci.
– Tu – oznajmił Turet.
Krótkie, proste zdania wychodziły mu bez problemów. A ja nie potrzebowałem więcej informacji.
Przedarliśmy się przez jakieś kłujące krzaki i zdrowo podrapani dobrnęliśmy do drewnianej budki.
Turet wyjął z kieszeni kawałek czegoś, co wyglądało jak pilnik, wsadził go w ucho, w którym tkwiła kłódka, i pociągnął.
Drzwi otworzyły się, cicho skrzypiąc.
Zapachniało sianem, zupełnie jakbyśmy weszli do stodoły.
Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegłem leżący na podłodze siennik, tuż obok okrągły metalowy stolik i dwa drewniane krzesła. Turet schylił się i wyjął spod siennika latarkę.
– Uh-duh-duh – powiedział, a w jego głosie brzmiała duma. – Moje dzieło.
Było się czym chwalić. I w jednej chwili wszystko zrozumiałem. Na dodatek przypomniałem sobie, że w moim pokoju pod łóżkiem, w pudełku z przydatnymi drobiazgami, leży duża, ciężka kłódka.
Turet powiesił latarkę na wbitym w ścianę gwoździu i usiedliśmy na sienniku.
– Uh-duh-duh, ho-hotel Ho-holidej – powiedział.
W powietrzu było tyle kurzu, że zakręciło mnie w nosie, i siłą powstrzymałem się, aby nie kichnąć.
Ale rzecz jasna nawet gdybym kichnął, nikt by mnie nie usłyszał. Bo chyba nikogo nie interesowało, co się dzieje w tej części ogródków.
Turet zachowywał się tak, jakby był u siebie w domu, no i pewnie był, bo zadbał o wszystko. Wyjął ze skrzynki stojącej za siennikiem butelkę mineralnej i dwa plastikowe kubki.
– Nie lubię z plastiku – przypomniałem mu.
Zmartwił się i obiecał, że przyniesie zwyczajny kubek, a na razie mogę pić z butelki. Patrzyłem, jak pije z plastikowego kubka, i ciarki przechodziły mi po plecach. Zdecydowanie wolałem szkło. Było twarde, chłodne. Stabilne.
Plastik można było zmiąć jak kartkę papieru. A ja lubiłem trwałe rzeczy. Na przykład kamyki.
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w naszej budzie. Nie gadaliśmy, tylko patrzyliśmy na kurz, który unosił się za każdym razem, kiedy poklepałem siennik.
Było tak dobrze, że nie miałem ochoty iść do domu, ale Turet powiedział, że musimy. Z początku odmówiłem współpracy, ale kiedy zaczął się denerwować, ustąpiłem.
Ostatecznie jutro też był jakiś dzień.
Moi rodzice wcale się o mnie nie martwili. Nie wiem, czemu wbili sobie do głowy, że przez cały dzień bawię się kamykami. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty.
Kamyki. Kiedy wróciliśmy przed blok, sprawdziłem, czy są na swoim miejscu. Były wszystkie.
Bo komu przyszłoby do głowy ukraść zwyczajne szare kamienie, jakich mnóstwo poniewiera się w piaskownicy?
Dobrze, że nikt nie wiedział, jakie mają dla mnie znaczenie. Zebrałem je z ziemi i schowałem do kieszeni.
Pomachałem ręką Turetowi.
A potem wszedłem do klatki. Było ciemno, bo ktoś znowu wykręcił żarówkę, ale znałem te schody na pamięć. Wystarczyło raz je policzyć, a później wszystko szło gładko.
Kiedy pojawiała się nowa żarówka, lubiłem pokonywać stopnie z zamkniętymi oczami, żeby nie wyjść z wprawy. Na wszelki wypadek.