Zatruty ogród. Alex MarwoodЧитать онлайн книгу.
w którym się urodziłam. Gdybym teraz zatrzymała samochód i resztę drogi pokonała pieszo, dotarłabym tam w ciągu trzech dni. A może pojechałabym autobusem. W Weston na zajęciach, które miały przystosować mnie do życia, uczyli mnie, jak dojechać dokądś autobusem, jak robić zakupy, jak zarejestrować się do lekarza, korzystać z karty płatniczej i wyszukiwać rzeczy w internecie. Lubię autobusy. Janet, opiekunka społeczna, mówi, że tam, dokąd jadę, jest kolej podziemna, którą można dotrzeć aż do centrum Londynu. Na samą myśl o tym robi mi się zimno.
– To dopiero początek – mówi Janet. – O to właśnie chodzi. Nikt nie mówi, że musisz spędzić w Hounslow resztę życia. Ale to dobre miejsce, żeby stanąć na nogi. Niezbyt tłoczne czy niebezpieczne, ale całkiem blisko Londynu, gdybyś chciała się tam wybrać. Spośród wszystkich tych miejsc, do których mogli cię wysłać, to jest chyba najlepsze. Niektóre mieszkania socjalne to prawdziwa tragedia.
Nie wyobrażam sobie, po co miałabym jechać do Londynu. To takie niebezpieczne miejsce. Zresztą, jeśli zrzucą bombę atomową na Westminster, Hounslow zniknie z powierzchni ziemi. Raczej zginę pod gruzami niż w gigantycznym pożarze, a jeśli przeżyję, to i tak nie ucieknę przed opadem radioaktywnym.
Zjeżdżamy z autostrady, skręcamy w lewo na pierwszym rondzie i na następnym też. Krążymy ulicami, przy których pobudowano pudełkowate, przysadziste domy z żółtej cegły, parkingi samochodowe i kilka posępnych wież. Janet mówi, że mieszkają w nich ludzie. Wieże są z betonu i wyglądają szkaradnie. Tak budowano w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Ale w środku nie są złe, nowy tynk zrobił sporą różnicę, no i widoki są świetne. Zaciskam powieki, żeby lepiej się skupić, i widzę, że tam, wysoko w górze, są sznury, na których smętnie na tle szarego nieba wiszą koszule, spodnie i pościel. Zastanawiam się, jak by to było być w którymś z tych domów, gdyby zaczął się palić.
Dziesięć minut po zjeździe z autostrady docieramy do celu.
– Zapisz, Romy – mówi Janet. – Masz, wyrwij kartkę z mojego notatnika i noś ją w staniku, dopóki nie zapamiętasz adresu.
Powstrzymuję uśmiech, bo zamiast stanika wolę elastyczny bandaż, dzięki któremu piersi nie rzucają się w oczy. Jest owinięty tak mocno, że nic się tam nie zmieści.
– Sto trzydzieści sześć B – ciągnie – Bath Road, Hounslow. To twój dom. Niedaleko dworca. Jeśli się zgubisz, możesz zapytać ludzi. Nie musisz podawać im dokładnego adresu. Lepiej tego nie rób.
Patrzę i patrzę, próbując zapamiętać charakterystyczne punkty, ale wszystko tu wygląda tak samo. Drogi, domy, żółte cegły, czerwone cegły, ślepe uliczki, znaki drogowe. Smuga jednakowości. Nagle nad naszymi głowami przelatuje ogromny samolot, tak nisko, że zakrywam uszy dłońmi w obawie, że zaraz umrzemy.
– A, tak – rzuca Janet. – Dom jest na torze lotu do Heathrow. To jeden z powodów, dla których nadal można kupić tu mieszkanie. Nie przejmuj się. Przywykniesz.
Łatwo ci mówić.
Spoglądając na szeroką ulicę, czuję się, jakby Apokalipsa już się wydarzyła. Pełno tu sklepów, ale połowa z nich ma okna zabite deskami. I to nie nowymi, jakby właściciele spodziewali się zamieszek, ale starymi deskami, gnijącymi na krawędziach, deskami, do których przyklejano kolejne warstwy plakatów, zrywano je i przyklejano na nowo. Z półmroku wyłania się stacja metra Hounslow West Underground.
– Wiem. – Głos Janet wyrywa mnie z zamyślenia. – Wygląda trochę obskurnie, ale będziesz zaskoczona. Jest tu większość rzeczy, których będzie ci trzeba… przynajmniej na razie.
W zasadzie widzę tylko gigantyczny parking.
Zatrzymuje się jakieś sto metrów od stacji metra przed pralnią samoobsługową i brzydkim, małym sklepem, który reklamuje się jako Sklep Spożywczy i Monopolowy.
– No to jesteśmy – ogłasza.
Na lewo od pralni znajdują się drzwi z przykręconym do nich metalowym numerem 136 B. Wygląda na to, że dotarłyśmy na miejsce.
* * *
W środku jest ciepło i pachnie mydłem. Po kwaśnym fetorze Domu Przejściowego ten zapach wydaje się przyjemny, ale już chwilę później czuję przebijającą spod niego woń wilgoci i po świetle sączącym się przez okna widzę, że szyby są zaparowane. Pod podłogą słychać szczęk maszyn, które ubijają ziemię i wypluwają z siebie parę. Jest tak ciepło, że marzę o tym, by zdjąć kurtkę, ale zadałam sobie wiele trudu, żeby nikt się o tobie nie dowiedział, a wystarczy, że Janet spojrzy na mnie pod niewłaściwym kątem, i stracę wolność.
Janet zapala światło. Sporo tu miejsca w porównaniu z tym, do czego jestem przyzwyczajona. Sześć metrów na cztery, z kuchennymi szafkami po jednej stronie i kanapą oraz niskim stolikiem pod oknem. Ściany zdobi kwiecista tapeta – drobne, różowe róże na zielonym treliażu, przeplatane liśćmi bluszczu – a kanapa jest przykryta błyszczącym materiałem niemal w tym samym kolorze. Jaśniejsze miejsca na tapecie wskazują, gdzie kiedyś stały meble i wisiały obrazy. Niski sufit jest wyłożony plastikowymi kasetonami, które podczas pożaru stopią się i zaczną kapać mi na głowę.
W Plas Golau mieliśmy puste pobielone ściany. Nic nie mogło odwracać naszej uwagi od końca świata.
– O mój Boże! – woła Janet. – Zostawili telewizor! Masz szczęście. Dziwne, że pracownicy firmy sprzątającej go nie wzięli. Chociaż to staroć. Pewnie nie jest nic wart. Dotrzyma ci towarzystwa.
Przynajmniej zbierając się na odwagę, będę miała czym zająć umysł. Lubię kanały, na których ludzie sprzedają różne rzeczy. Zdumienie i entuzjazm związane z gadżetami, które pozwalają rozwiązywać problemy, o których istnieniu nie miało się pojęcia, i ubrania, przy których nawet ja widzę, że człowiek się w nich spoci.
– Chodź – mówi. – Wnieśmy pudła, żebyś mogła się urządzić.
Mam trzy kartony i walizkę, ale nawet nie wiem, co w nich jest. Walizkę spakowałam sama, lecz pudełka przyjechały z Janet na tylnym siedzeniu jej samochodu. Powiedziała, że to „ różne drobiazgi, które zebraliśmy”, i wiem, że powinnam być wdzięczna. Nie jestem wdzięczna. Okazano mi wyjątkową życzliwość, życzliwość, która kłóci się z tym, co opowiadano mi o Martwych. Wszyscy, których poznałam, nawet ćpuni i alkoholicy, wciskali mi w ręce różne rzeczy, które ich zdaniem mogły mi się przydać. Opuściłam posterunek z trzema sukienkami, dwiema spódnicami, dwoma parami dżinsów i pięcioma koszulkami, i część tych rzeczy była zupełnie nowa. Na pożegnalnej sesji Melanie dała mi dwa prześcieradła i dwa komplety bielizny pościelowej, a także zapakowany w pudełko komplet talerzy i kubków. „To znak, że za bardzo zżyłam się z pacjentką – powiedziała. – Ale proszę. Komplet na cztery osoby. Do nowego domu”.
Zanim wniosłyśmy wszystko na górę, dostałam zadyszki; jestem czerwona na twarzy, a blizna na nodze pulsuje tępym bólem. W ciągu zaledwie trzech miesięcy kompletnie wyszłam z formy.
Fizjoterapia była bolesna, ale to nic w porównaniu z ćwiczeniami, do jakich jestem przyzwyczajona. Muszę zacząć znów trenować. Ojciec wstydziłby się za mnie. „Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiała uciekać”, powtarzał. Właśnie dlatego robiliśmy to wszystko. Biegaliśmy, walczyliśmy, ukrywaliśmy się i uprawialiśmy ziemię. Ale wtedy mieszkaliśmy w Plas Golau, więc mieliśmy dokąd uciekać. Teraz nie wiem, co miałabym robić ani dokąd pójść. Muszę przyjrzeć się tylnemu wyjściu z tego budynku. Bo przecież musi tu być jakieś tylne wyjście. No i muszę zobaczyć, jak najprędzej dostać się na otwartą przestrzeń.
Janet wlecze się za mną z trudem. W jednej ręce niesie płócienną torbę, a pod pachą drugiej – opakowane w plastik nowiuteńkie białe prześcieradło.
–