Zatruty ogród. Alex MarwoodЧитать онлайн книгу.
pół litra mleka, tylko dla mnie. Nadal nie przyzwyczaiłam się do luksusów, które dla nich są czymś oczywistym. Myślę, że przydadzą się nam kubki od Melanie.
– Są też czekoladowe ciasteczka – dodaje z dumą Janet. – Zapakowałam ci trochę jedzenia, żebyś przez pierwsze dni nie umarła z głodu. Makaron. Chleb. Margaryna. Trochę jabłek. Kilka pomidorów. Kawałek sera. I takie tam.
– Dziękuję – bąkam. Martwi lubią te wszystkie „proszę” i „dziękuję”.
– A tu – Janet otwiera płócienną torbę – mam coś, co chyba cię ucieszy. Pogadałam z przyjaciółką z wydziału kryminalnego. Takie znajomości się przydają. Zwykle tego nie robią, ale wiedziała, o co mi chodzi. Oni oczywiście już to przejrzeli. Nie jesteś o nic podejrzana, a poza tym mają cały magazyn dowodów. Proszę.
W torbie, na samym jej dnie, jest skrzyneczka. Moja skrzyneczka. Którą sama zrobiłam w ramach szkolenia. Wszyscy takie robiliśmy na zajęciach ze stolarstwa. Ja zrobiłam swoją z kawałka drewna bukowego, z drzewa, które ścięliśmy ubiegłej zimy. Był to maleńki skrawek prywatności w świecie, gdzie wszystko, ale to wszystko, było jawne.
– Och. – Przez moment mam ochotę się rozpłakać. Oto cała moja przeszłość. – Dziękuję. – Naprawdę jestem jej wdzięczna.
Kiedy Janet dotyka mojego ramienia, staram się nie wzdrygnąć.
– Pomyślałam, że chciałabyś ją mieć – mówi uprzejmie.
– Tak. Doceniam to, co zrobiłaś. Dziękuję.
* * *
Zostaje do czasu, aż ma pewność, że się nie poparzę. Pokazuje mi, jak używać kuchenki gazowej, jak włączyć i wyłączyć telewizor i gdzie są liczniki. Doradza, żebym wymyła lodówkę, zanim cokolwiek do niej włożę.
– Nie chodziła od miesięcy – tłumaczy. – Kiedy stoją nieużywane, są jak wylęgarnie bakterii.
Pewnie myśli, że nigdy wcześniej nie widziałam lodówki. Kiedy tu jechałyśmy, tłumaczyła mi, do czego służą wycieraczki na przednich szybach, sygnalizatory świetlne i wiatrak, który góruje nad drogą do Reading. Jak większość ludzi nie do końca rozumie, co znaczy „żyć poza cywilizacją”. Sama nie rozumiałam tego wyrażenia, dopóki nie zobaczyłam go w „Daily Mail” w poświęconym nam długim artykule, w którym głównie pisano nieprawdę. Przede wszystkim nie byliśmy komuną, w której panowała wolna miłość. Wręcz przeciwnie. Patrząc na wskaźnik urodzeń, każdy głupi by to wiedział. A to, że spodziewaliśmy się Apokalipsy, nie miało nic wspólnego z Bogiem. I nie było tak, że nie mieliśmy prądu. Mieliśmy panele słoneczne i małą, dobrze ukrytą, elektrownię na biogaz. Po prostu nie trwoniliśmy energii. Wstawaliśmy razem ze słońcem i – przynajmniej w lecie – o zmierzchu kładliśmy się spać. Nie żyliśmy jak w średniowieczu i nie byliśmy ciemni, ale moje słownictwo zatrzymało się gdzieś w okolicach roku 1984, kiedy kupiliśmy Plas Golau i zaopatrzyliśmy bibliotekę. W długie zimowe wieczory czytaliśmy wspólnie klasyków – poetów wojennych, Szekspira, Asimova, Dickensa – ale nie mieliśmy niczego współczesnego, niczego, co obecnie czytają Martwi.
– Poradzisz sobie? – pyta Janet. Głupie pytanie, no bo co ona zrobi, jeśli odpowiem, że nie? Zabierze mnie z powrotem?
– Pewnie.
– Dobrze. W takim razie będę się zbierać.
– Przecież się nie rozsypałaś – mówię i uśmiecham się do niej. Mam wrażenie, że każdy, kto ma ze mną styczność i zna moją historię, spodziewa się zobaczyć poważną, posępną istotę kołyszącą się w kącie pokoju. Fajnie byłoby zrobić komuś kawał, chociaż nie wiem, komu mogłabym go zrobić. Eilidh była moją kumpelką od psikusów; czasem też Ilo, kiedy udawało nam się go namówić. Boże, ale mi ich brakuje. Nawet po tylu latach wciąż nie mogę uwierzyć, że nigdy więcej nie zobaczę Eilidh.
W końcu Janet się śmieje.
– Powodzenia – rzuca.
– Dziękuję – mówię i odprowadzam ją do drzwi. – Będzie mi potrzebne.
– Na pewno dasz sobie radę – zapewnia mnie.
Chwilę później już jej nie ma i zostaję sama w swoim małym królestwie. Zaciągam zasłony i zdejmuję ubrania. Rozwiązuję bandaż i uwalniam swoje biedne ściśnięte piersi. Kładę rękę na brzuchu, gładzę go kciukiem i rozkoszuję się myślą, że już nie muszę cię ukrywać. Jak dotąd wszystko jest w porządku, maluszku. Minęły trzy miesiące, odkąd opuściliśmy Plas Golau, i nadal żyjemy.
6 | Sarah
Nie wstaje od stołu, chociaż zjadła już gotową lasagne, dopija kieliszek, napełnia go ponownie i pierwszy raz w życiu rozgląda się po swojej jadalni oczami pracownicy opieki społecznej, która za kilka dni złoży jej wizytę.
– Chryste – mruczy.
Wszędzie walają się rupiecie, których do tej pory nie zauważała. Nie miała powodu, żeby jadać przy stole, więc odkąd się wprowadziła, używała go w charakterze szafy na dokumenty. Pełno na nim papierów. Zresztą podłoga wygląda nie lepiej. Obrazy obrosły pajęczynami, a meble stojące pod ścianą pokrywa siwa warstwa kurzu. Tak to jest, jeśli człowiek praktycznie nie ma gości.
Chodzi po domu, patrząc na wszystko tym samym okiem. Na ścianie w przedpokoju wisi obraz olejny przedstawiający pokrytą brodawkami starą kobietę w czarnej sukni i koronkowym czepku. To Hester Lacey, założycielka wspólnoty religijnej w Finbrough. Ujrzała nad rzeką Jezusa i poświęciła życie, by wybudować dom, do którego chciałby wrócić. Po tym, jak sprzedano budynki z posiadłości Carpenterów, sklepy z antykami przy zjeździe z M4 wypełniły się jej portretami. Są teraz tak pospolite, że nawet sklepy z używanymi rzeczami nie chcą ich przyjmować. Na tym obrazie udaje dobrotliwą, ale wystarczy na nią spojrzeć, by wiedzieć, że miała serce ze stali.
Jest tyle rzeczy, których Sarah nie otwierała i do których nie zaglądała, odkąd dwa lata temu odziedziczyła ten dom. Przechodzi przez kuchnię i oczami wyobraźni widzi na stole salaterki pełne sałatki z szynką, którą jedli po nabożeństwie. Na wyłączonym palniku zawsze stał garnek zupy gulaszowej z wołowiny i baraniny, która miała nas „rozgrzać”, a tuż obok czekały brązowe ceramiczne miseczki. Ogon wołowy. Prawie zawsze ogon wołowy w puszce, cuchnący ubojnią i brudną bielizną. Sarah pragnie uwolnić się od tego wszystkiego. Marzy o miejscu z dala od Finbrough, o przestrzeni, otwartych oknach, zza których nie słychać szumu przejeżdżających samochodów, i o nowym początku. Cel, myśli, oto czego mi trzeba. Czegoś więcej niż dryfowanie przez życie i praca, dzięki której mam pieniądze na zapłacenie rachunku za ogrzewanie.
Wezmę kontener na gruz i wyrzucę zawartość każdej szuflady, której nie otwierałam, odkąd się tu wprowadziłam. Czy nie tak brzmi jedna z głównych wskazówek, jak pozbyć się z mieszkania rupieci? Jeśli nie potrzebowałaś czegoś przez ostatni rok, to znaczy, że w ogóle tego nie potrzebujesz? Przez cały czas byłam sparaliżowana, ale nie mogę dłużej tak żyć. Nawet gdybym chciała, nie mogę przyprowadzić dzieci – ani swoich, ani niczyich innych – do czegoś takiego.
Zgarnia stosy dokumentów i idzie do gabinetu ojca na poddaszu. Co z oczu, to z serca, myśli. Musi znaleźć akty urodzenia – swój i Alison – żeby pokazać je kobiecie z opieki społecznej, kiedy ta przyjdzie tu z dziećmi. Zbyt późno przyszło komuś do głowy, aby kazać jej udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje.
Jeszcze więcej kurzu. Wstyd jej. W pokoju znajduje szafki na dokumenty, a na dużym drewnianym biurku stoi staromodny komputer z masywnym monitorem. Poza tym nie ma tu niczego. Żadnych rodzinnych zdjęć,