Dziecko salonu. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
jest bólem, a posiadanie nudą” – mówi Przybyszewski…
I tego siedzi we mnie tysiące. Każdy choć przez chwilę był moim bogiem…
Śmieszne: jeden ja majaczy, a drugi ja go obserwuje, żeby napisać powieść…
Dziewczę – dziecko, kocha się w nauczycielce, i oto klęczy i modli się: „Niech ja będę najnieszczęśliwsza, byle ona była szczęśliwa”. I pisze pamiętnik: „Moja stokrotka była dziś smutna. Długo płakałam. Dzisiaj Mańka podawała jej palto, a jutro – moja kolej. I Zośka także chciała, ale dałyśmy jej odprawę, bo tylko małpuje. Kupujemy jej palmę; mam już trzy ruble z tego, co mama daje mi co dzień na ciastko. Boże, czy to nie grzech, że ja ją czasem więcej kocham niż rodziców?”.
– Tatuś ma rację – mówi matka.
– A gdzie tatuś ma rację? – pyta dziecko.
I dlaczego się mówi: „pogoda pod psem?”…
Zgubiłem duszę. Dziwne…
Zgubiłem nie pamiątkowy zegarek, nie cenne cacko, nie laskę ze srebrną rączką, ale zgubiłem duszę – zatraciłem gdzieś siebie.
Ja – to nie ja.
Ja – to katalog czytelni, fonograf55 kupiony na raty, z dokupywanymi coraz to nowymi sztuczkami, ja – to księgarnia; ja – to wszystko, co sobie kto życzy, byle nie taki j a jednolity, taki, który wie, skąd, dlaczego i po co, taki ja świadomy siebie, swych dążeń, myśli, czynów.
Ja – to Mickiewicz, Rozbicki56, Żuławski57 i Laskowski58; ja – to Gawalewicz59 i Żeromski60, Tołstoj61 i Rodziewiczówna62, Bałucki63 i Świętochowski64, Andersen i Przybyszewski65, Nowaczyński66 i Klementyna z Tańskich Hoffmanowa67. Ja – to „powieści polskie oryginalne i tłumaczone” – z czterdziestu kopiejkami miesięcznie za dwie książki – i dwoma rublami kaucji.
Smutne – doprawdy smutne…
Zgubiłem duszę.
Zgubiłem nie mopsa ulubionego, nie kwit lombardowy, nie książkę legitymacyjną lub fotografię kochanki – ale zgubiłem własną swoją duszę.
A bez duszy przecież żyć nie można… Co to będzie teraz?…
Ja nie umiem duszy szukać.
Uczyli mnie szukać logarytmów i sodu w rozczynie, i nerwów na trupie – ale jak szukać duszy, kiedy zaginie?…
Panowie! Ja proszę, żeby mi z duszy wyszli wszyscy, którzy tam siedzą: wszyscy wielcy i mali, mądrzy i mądrale, silni i słabi, dobrzy i źli, bohaterowie i niewolnicy, cynicy i zapaleńcy, szczerzy i obłudni, łajdacy i asceci – wszyscy – co do jednego.
Stańcie wszyscy długim, nieskończenie długim szeregiem, jak żołnierze na mustrze, stańcie ramię do ramienia. Może sobie jakoś poradzę.
Bo tak nie można. Bo w tym tłumie bezładnym stanowczo nie znajdę siebie – nic nie znajdę – a dłużej już tak nie mogę i nie chcę. Nie chcę – rozumiecie?
Tyle różnych, różnych dusz – a pośród nich zabłąkała się gdzieś moja jedna. Jak ja ją znajdę?
Proszę was, panowie, stańcie w szeregu – nie wstydźcie się. – Widzicie – wszyscy mi w duszy wiercili, każdy tam coś zostawiał, przestawiał. Widzicie, ja was wszystkich z taką ufnością wpuszczałem. No, i coście zrobili? Mierzwiliście, gnoiliście mi duszę pod zasiew życia – ażeście mi ją zaśmiecili – i krzywda mi się stała.
Nie myślę wam czynić wymówek. Byli wśród was i tacy, którzy dobrze chcieli. Wyście – niektórzy – rolę użyźniali: życie miało siać.
Otóż to właśnie: życie miało siać. Może by i dobrze było. Ale rodzice nie pozwolili siać, nie pozwolili żyć.
– O, masz tu, synuś, ciasteczko. Masz, synuś, czystą chusteczkę do nosa. Nie wychylaj się, dzidziuś, przez okno, bo wylecisz; nie biegaj, aniołku… Masz tu, synku, wykształcenie. Masz, kochanku, dyplom… O, masz, złotko – dziewczynę: bądź sobie trochę świnią, pobaw się trochę, młodość musi się wyszumieć. Synuś, masz tu protekcję, posadę, stanowisko – pozycję w świecie, kochasiu. Widzisz, jacy my dobrzy: wszystko ci dajemy, o wszystkim pamiętamy. A kochasz ty nas – co? – daj buzi… A teraz, synuś, masz żonkę – widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni – i teraz sam już będziesz robił dzieci – musisz sam – nie ma rady. A czy potrafisz?
– Oj, oj, tatusiu! Dobrze.
– A kto cię nauczył, hultaju – co?
– Sam z siebie, tatusiu.
– A… ty… ty… łobuzie jeden…
I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac-pac! w rączkę. A oni mają w oczach łzy rozrzewnienia… Udał im się: porządny chłopiec…
A mnie znudziło przedstawienie i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej – i tak bardzo się na mnie rozgniewano…
Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów… Więc otwieram duszę na oścież i powiadam:
– Precz!
Zrzucam z pyska kaganiec i biegnę w świat siebie szukać.
A wam wszystkim powiadam mocne i stanowcze:
– Precz!
Dość kompromisów z wami i z sobą – dość.
– Precz! precz! precz!!!
Świta. Dzień.
Notatka późniejsza:
Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którym odbywał się cały proces myślowy – nie może być oddane w tłumaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.
Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich „materiałów”.
Bez steru
Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tym myślałem jak o czymś dawno gdzieś czytanym.
Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć umiarkowanym głosem zapytał:
– Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?
I nagle oczy napełniły mi się łzami.
Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:
– Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.
Niech
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67