Dziecko salonu. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
Zochę etiud.
On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.
Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.
Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.
Leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.
Biedny!
Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.
Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.
– Słuchaj, Janek: czy… to, co ty tutaj… to powieść… czy tak… naprawdę?
– Naprawdę.
Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.
On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy – jak wtedy w szybę – i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nie tyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.
Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.
– Bo widzisz… owszem… to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem… Tak… że ja już teraz wszystko wiem.
Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.
– Bo ja, proszę ojca, właściwie… Ojciec ma do mnie żal.
– Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu… Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.
– No tak, ale ojciec ma do mnie żal… Ale ja nic nie mogę poradzić… Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża… Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża… Ja chcę sam na siebie zarabiać… Ja chcę pracować.
Ocknął się.
– Ano tak… Ale matka będzie pewnie chciała… to ty nie zwracaj na to uwagi… Tak będzie najlepiej… Już ja wszystko sam…
Pochwycił mnie za rękę.
– Tylko musisz mi przysiąc, że nie będziesz znowu próbował… Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę… Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo… Co?
– Dobrze.
– Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?
– Dobrze.
Pocałowałem go w rękę.
– No to już idź… Idź prędzej… mój kochany… Gdzie masz palto?
Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.
Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania…
Stanąłem na ulicy – na rogu.
Co u licha?
Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem, dokąd iść.
A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:
– Proszę pana. Ja się nazywam Janek. Ja wyszedłem z domu i zabłądziłem. Mój tatuś ma fabrykę. Niech mnie pan odprowadzi do mamusi, tatusia, Jadzi, Zosi i do naszej papugi.
Janka w cukierni jeszcze nie było. Teraz przychodzi dopiero około dziesiątej.
Miejsce starego Wernera puste: umarł. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią odgrażał się kelnerom, że jeżeli mu nie zamówią „Kolców”68 i „Roli”69, to przeniesie się do innej cukierni.
Pan radca mile mnie wita. (Tu wszyscy są radcami).
– O, kochany partner. – Już z podróży? – Zagramy?
Rozstawiamy szachy.
– No jedź pan… Teraz ja… Ano, dobrze… O, ho, ho… Ślicznie… A to znowu co?… Niech mu będzie. – Już poszedł… Pan tak?… Co, już szach? – Ano, szach, to szach… Znowu szach?… A to z pana, proszę pana – no, no!… Dajesz pan konia? Czemu nie? – O, zaraz luźniej. – Za gorąco pan gra…
Przegrał.
– Głupia partia – mówi radca. – No, jeszcze jedna… Napije się pan? – Hej, chłopiec, dwie czarne.
Audytorium, pół siwe, pół łyse – spiera się o rozegraną partię. Wchodzi Janek, spostrzega mnie:
– Patrzcie tylko, moiściewy… Myślałem, żeś już kopyta wyciągnął… Gdzieś był?… Wiesz: robię w cukrze. Pieniędzy, powiadam ci, jak lodu… Masz czas?
– Słuchaj no: musisz mnie przyjąć u siebie.
– Jużeście sobie znowu ze starym na mordy wleźli?
– Ano trochę.
– To ślicznie: nie dajmy się, powiadam… Poczekaj no: jak to będzie po czesku?… Słuchaj: jeden bilardzik – i na przepalankę70.
„Matka w różek… Córeczka w boczek… Dublik… Chlapnął… Panieneczka do środeczka… Ma go”.
Ogarnia mnie po chwili to nasze miłe, swojskie, senne, kojące i na wskroś warszawskie – owo:
„I znów dzień przeszedł”.
I zrywa się z uczuciem ulgi kartkę ze ściennego kalendarza…
Wróbel. – Przepalanka. Dwie kiełbasy. – Wszystko jak przed rokiem. – Śmieszne, że mnie to dziwi.
– Powiadam ci – zapala się Janek – palce lizać. Mała, czarna – a jak zbudowana – a co za ciało, powiadam ci – co za ciało. – Idę z Felkiem – (poznasz go) – przez Marszałkowską… Zaraz przeniuchałem, że nietutejsza. – On mówi: „Nie zawróć sobie łba”. – Dobrze, zobaczymy. – Nie chciał wierzyć… Ale teraz już wierzy i łazi z wywieszonym ozorem, aż ja ją puszczę kantem… Ale… ale: patrz no, co za pocztówki wspaniałe. Widzisz? – O ta… albo ta… Cywilizuje się Warszawa – coo?…
Janek – towarzysz wspólnych zabaw z „Saksy”71. – Matka ich miała sklep jubilerski obok naszej perfumerii. – Mieli bardzo surową bonę – Niemkę. – Raz zerwałem różę z klombu i przyniosłem jego siostrze – Wańdzi. Niemczura kazała jej za karę wziąć różę w piąstkę i ścisnąć. Kolce wpiły jej się w ciało i krew koralami spływała z palców. Cicho powiedziała mi przez łzy: „To nie boli, Janku – to nic”. – Wyszła za mąż za starego, potem uciekła z młodym – ostatecznie „puściła się”.
– Kelner, jeszcze karafkę przepalanki.
– Słucham pana.
Rojno, gwarno, kojąco.
– Słuchaj no, tworze ojcowski i boski – o coś się pożarł ze starym?
– Mniejsza o to.
– Ja przynajmniej, świeć Panie nad jego grzeszną duszą i innymi częściami jego ciała i garderoby, nie mam ojca… Tylko słuchaj: musisz się meldować. Bo stróż strasznie zażarty na nasz czwartak. Bo od czasu jakeśmy się dowiedzieli, że szpicel – bojkotujemy go z dychami. – Z początku nie chciał „kobiet” puszczać, aleśmy mu obiecali gratisowe mordobicie – i spotulniał. – Poznasz kapitalnie ciekawą sztukę: „Rozkraczajłę”. Mówię ci: boki zrywać. Niewinny, że Longinus72 – pies przy nim. – Farmak73. – Na
68
69
70
71
72
73