Dziecko salonu. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
ma lazurów!
Opuściłem dom rodziców, jak się opuszcza hotel, gdzie gospodarz za drogie pieniądze dał nocleg z pluskwami – szukałem.
Nie ma lazurów – nic nie ma…
I czegóż ja szukam?
Kłamstwo, płacone miesięcznie albo od wiersza.
Kłamią po pięć, dziesięć, piętnaście centów albo kopiejek od wiersza. A za guldeny74 lub ruble stawiają kolację, płacą zaległe komorne, kupują kapelusz żonie albo nie żonie. A że tam gdzieś rozpłomienią duszę sztubaka lub rozkołyszą wyobraźnię pensjonarki – to nic – to przejdzie – kto by tam na to zwracał uwagę?
Każdy być musi choć rok, choć miesiąc – „taką altruistą”, „taką namiętną idealistą”, co wierzy i pragnie świat reformować.
I czegóż ja tu, u diabła, szukam jeszcze?
Na czwartaku panuje wszechwładnie dowcip, polegający na tym, że przy czytaniu drobnych ogłoszeń kuriera dodaje się wyrazy: „z przodu” i „z tyłu”.
Szwaczki bardzo się śmieją – i my także. Rozkraczajło się gniewa.
Byłem w kantorach i kurierze: ani jednej oferty.
Ojciec przysłał mi rzeczy.
Zastawiam…
Słyszałem taki urywek rozmowy prowadzonej między kasjerką i chłopcem – w cukierni:
– Pani jest bardzo samolubna.
– A skąd pan to może wiedzieć?
– Bo samolub to jest w ogóle taki zarozumiały człowiek, że jest zupełnie pod każdym względem niemożliwy.
– O, to pan się myli, bo ja jestem tylko rozgoryczona.
– O, nie, proszę pani. Ja się w ogóle znam na ludziach. Człowiek, który się rozgoryczył, to go już nic w ogóle nie weseli. A pani zupełnie przeciwnie.
Chłopiec się kocha, a ona kpi.
I kto by pomyślał, że ten chłopiec w białym fartuchu, który podaje „jedną białą” lub „dwie czarne” – ma swój własny pogląd na rozgoryczenie i swoją własną miłość.
Zupełnie tak samo jakby dorożkarz miał duszę lub szwaczka pisała wiersze, lub służąca miała narzeczonego.
Spotkałem moją pierwszą nauczycielkę – pannę Bronisławę:
– Ach, jak to dobrze, że ciebie spotykam. Może wiesz, jakie są książki we wstępnej klasie w czwartym gimnazjum, bo nie wiem, czy z Jewtuszewskiego75, czy z Wiereszczagina76? Dostałam lekcję u tego krawca. Musisz wiedzieć: to taka znana firma. Ale prawda: co ty już doktór? Niee? Więc wyrzucony? Wdałeś się w co? Może gryzipiórkiem chcesz zostać? Pamiętasz swój wiersz na śmierć Wisnowskiej77:
Umarłaś w kwiecie życia swego,
Zraniłaś wiosnę życia mego —?
Widzisz: sam się teraz śmiejesz. Każdy pisarz, co napisze, to się potem z tego śmieje. Miałam niedawno podobnego ananasa: syn fotografa. Ten znowu pacykował, a na egzaminie wieleli78 napisał pierwsze jat'79, a drugie – je. Wiesz: ciocia Rogowska umarła. – Eee? Jadzia się zaręczyła? Z kim? – Słuchaj: nie rzucaj ty medycyny. Może się zakochałeś, jak ten Korycki – musiałeś słyszeć o nim?… Skończył z medalem w Moskwie i coś mu do głowy strzeliło: ożenił się z jakąś praczką czy coś takiego, a teraz siedzi gdzieś pod Radomiem czy Kielcami i wstydzi się nos w Warszawie pokazać.
I podreptała dalej.
I znów wir myśli, wspomnień, obrazów i tematów.
Czy ja się wezmę do pisania? Tak mi się nic nie chce. Z trudnością zmuszam się do robienia notatek, ale się to kupy nie trzyma.
Żeby tak kondycję80, gdzie na wsi…
Czytałem w jakimś francuskim romansie, że są trzy rodzaje samobójstwa: ostre, chroniczne i jedno tylko śmiertelne. Moje ostre przeszło w stan chroniczny.
„Korepetytor z francuskim i niemieckim poszukuje kondycji na wyjazd”.
Teraz nie dostanę już, bo późno.
Tfu! jak mi podle.
Grzech marzyć
Na płowym niebie rosa gwiazd.
Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.
Zadumała się dzieweczka – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:
– Kocham… kocham…
Kogo kochasz, maleńka?
– Nie wiem… Ale kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…
Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.
Zadumało się chłopię – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:
– Kocham…
Kogo kochasz, chłopcze – dziecię?
– Nie wiem… A kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…
Płyńcie ku mnie, wspomnienia mojej pierwszej miłości – niezabudki – może zapłaczę…
Stryj mój był dozorcą w Dobrzyniu.
Nie ożenił się, opiekował się „całym światem” i mówił prawdę w oczy.
Latem domek jego przy plancie podobny był do ula.
Kiedy czternastolatkiem spędzałem tam wakacje – w trzech jego pokojach mieszkała wdowa po dozorcy z dwojgiem dzieci, żona chorego umysłowo telegrafisty z dzieckiem, staruszka – matka maszynisty, chora na oczy – i Anielka. Stryj i ja zajmowaliśmy komórkę.
Prócz tego domek stryja był punktem zbornym i miejscem odpoczynku w czasie polowań i letnich wycieczek młodzieży ze stacji.
(Podobno taki był dwór dziadka, dopóki zrujnowany przez „nowinki chłopskie” i życzliwych sąsiadów – w łeb sobie nie strzelił. Groźny przykład nie nauczył stryja, jak żyć należy).
U stryja „przewróciło mi się w głowie” – twierdzili rodzice moi i mieli słuszność: tam nauczyłem się kochać…
Pokochałem Anielkę, stare meble z wytartą ceratą, dobre oczy i długie kosy Anielki, cmentarz wiejski z kaliną i brzozą i mogiłą ojca Anielki, i lipę z bocianim gniazdem, biały fartuszek i skromną sukienkę Anielki, siwą sukmanę chłopa, śpiew chłopski w wiejskim kościołku i jego: „Z Bogiem, panocku”. Pokochałem szosę wyboistą i rozmowy, które z Anielką prowadziliśmy, idąc szosą do zmurszałego krzyża i z powrotem – i pokochałem ten krzyż pochylony i czarną ziemię, i stary podarty album z wyblakłymi fotografiami, i pożółkłe domino, w które grywaliśmy, i niezdarną Walerkę, która „okrutnie lubiła gości, ale jak dużo było, to jej się wszystko z paliców wysowało”. Pokochałem długie baje starszego robotnika i jego rude wąsy, lokomotywę – kobyłę i drezynę, mruczenie kota przy piecu, lasek brzydki sosnowy i słońca zachód, i gościnność stryja, i niewymyślne dowcipy kolejarzy – i Anielkę, której matka umarła na suchoty, ojca przejechał pociąg, gdy wracał plantem do domu – pijany, i stryj mój wziął ją czteroletnim
74
75
76
77
78
79
80