Эротические рассказы

Cień na piasku. Krzysztof BeśkaЧитать онлайн книгу.

Cień na piasku - Krzysztof Beśka


Скачать книгу
w którym leżał na starym, pokrytym plamami materacu, przykryty nadprutą, ale ciepłą kołdrą, miało wielkość dużego pokoju w zwyczajnym mieszkaniu. I tylko jedno, wąskie okno. Dzięki temu nietrudno było ogrzać lokum, co nie było bez znaczenia teraz, na progu zimy. Po sofie w garażu Arka była to degradacja, ale nie narzekał. Ważne, że żył…

      Mieszkali tu we czterech, Nowy i ich trzech. Dwóch z nich wyciągnęło go z wraku rozbitego samochodu. Było to dwa dni temu. Przytargali go na bazę, jak nazywali budynek przy torach kolejowych, który pewnie wciąż należał do kolei, ale jakoś nikt się nim przesadnie nie interesował.

      Rozległ się nosowy pomruk. Z początku niezbyt głośny, z każdą sekundą potężniał. Po kilku sekundach zaczęły drżeć ściany.

      – Intercity nad morze – poinformował Baltazar, nie przerywając smarowania margaryną grubej pajdy chleba. – Opóźniony sześć minut.

      Gwizd lokomotywy i huk przejeżdżającego pociągu strząsnęły z Nowego resztki gnuśności. Do pragnienia doszedł głód. Mężczyzna łakomym wzrokiem spojrzał na chleb w dłoniach współlokatora.

      Nazwał ich Trzema Królami. Pewnie dlatego, że jeden z nich naprawdę miał na imię Kacper. Tomasza ochrzcił na swój prywatny użytek Baltazarem, a tego trzeciego, Leona, Melchiorem. Wszyscy nosili długie, gęste brody, fryzjer też pewnie miałby przy każdym z nich zajęcie na dłuższy czas. Wystarczyło spojrzeć, by wiedzieć, że żaden nie narzeka na nadmiar szczęścia, a tym bardziej gotówki.

      Musieli też śmierdzieć. Oni i ich przytulisko. Ale on nic nie czuł. To, że w wyniku pobicia, prócz pamięci, stracił też węch, podejrzewał już wcześniej. Gdy pomieszkiwał w garażu i Arek uruchamiał samochód, a pomieszczenie wypełniało się spalinami. Teraz nabrał pewności.

      Trzej Królowie zajmowali się zbieraniem złomu, głównie aluminiowych puszek po piwie i napojach, w śmietnikach najbliższej okolicy. Swoje peregrynacje zaczynali wczesnym świtem, a kończyli wieczorem. Tamtego wieczora, gdy byli świadkami wypadku, wracali z jednego z takich obchodów. Gdy się potem dowiedział, kim są, przez chwilę się nawet zastanawiał w duchu, czy bardziej zależało im na rannych, czy może jednak na wraku.

      Baltazar zalał wrzątkiem herbatę w blaszanych kubkach. Kiedy dali Nowemu wody z takiego właśnie kubka – tamtej nocy, kiedy miał wypadek – mimo że balansował na krawędzi utraty świadomości, przypomniał sobie ten charakterystyczny smak. Smak wody prosto ze studni albo zaczerpniętej z potoku podczas górskiej wycieczki.

      – Dziękuję. – Wziął naczynie do rąk, mimo że blacha parzyła mu palce. – Nie wyszedłeś dzisiaj na robotę?

      – Mam urlop – odrzekł z powagą Baltazar.

      – Wypoczynkowy?

      – Wychowawczy.

      Siorbnęli z kubków niemal jednocześnie. Herbata była czarna, mocna i aromatyczna, choć pewnie jednocześnie była jedną z najtańszych na półce w najtańszym dyskontowym sklepie. Na stole stał litrowy, niezbyt czysty słoik po ogórkach, wypełniony do połowy cukrem. Ale żaden z pijących w tej chwili z niego nie skorzystał.

      – Ludzie dzielą się na inteligentnych i tych, co słodzą herbatę – rzekł ze swadą Baltazar, gdy Nowy go zapytał, czemu nie używa cukru; zrobił to bardziej dla zagajenia rozmowy niż z potrzeby posiadania tej wiedzy.

      Zresztą i tak tematów do rozmowy było jak na lekarstwo. Nowy, choć go wypytywali, a i pewnie przetrząsnęli dokładnie kieszenie, kiedy był nieprzytomny, nie potrafił odpowiedzieć, jak się nazywa, gdzie pracuje, gdzie mieszka. Jedynie o człowieku, z którym jechał wtedy samochodem, mówił, że to jego szef. I że feralnego wieczora wracali z pracy.

      Za jedynym oknem przemknął podmiejski.

      – Pyszna herbata – pochwalił Nowy, odstawiając kubek na gazetę pełniącą rolę serwetki.

      – Cieszę się, że ci smakuje – rzekł na to Baltazar, spoglądając badawczo znad krawędzi kubka na rozmówcę. – A o co ci tak naprawdę chodzi?

      – Skąd wiesz, że o coś mi chodzi?

      – Lata praktyki. Pracowałem kiedyś… zresztą nieważne. Ważne, że umiem czytać między słowami. Z oczu też.

      – I co wyczytałeś?

      Na chwilę zawisła między nimi ciężka cisza.

      – Mów, co chcesz powiedzieć, Nowy – burknął Baltazar, aż zadrgały kędziory porastające jego usta, pożółkłe od papierosowego dymu.

      – Chcę iść z wami.

      – Iść z nami?

      – Zgadza się. Siedzę wam na karku od dwóch dni. Za darmo…

      – Nie ma nic za darmo w naszej kochanej Polsce – przerwał Baltazar, siorbnąwszy zdrowo. – Kiedyś tak, dzisiaj nie. Wystrajkowali, wytupali, wygłodowali. I mają. Gówno. Z colą i frytkami. Życzy pan sobie zestaw powiększony za złotówkę?

      – Święte słowa – zgodził się Nowy. – Tak czy inaczej chciałbym odpracować. Nic mnie już nie boli, sił mam sporo. Przydam się.

      – Aha.

      – Wy znacie teren, ale mogę ciągnąć wózek.

      – Wózek? – prychnął Baltazar. – Patrzcie go, optymista!

      Mimo to z zaciekawieniem przysłuchiwał się temu, co mówi Nowy. Skubał brodę. Przypominał profesora, który słucha na egzaminie plotącego bzdury studenta.

      Tak, odkąd Nowy pojawił się między nimi, wiele razy o nim rozmawiali. Żaden nie wątpił, że tamtego wieczora w rozbitym aucie nie siedzieli ludzie kryształowi. Że były to bandyckie porachunki. Auto, które wjechało w volkswagena, uciekło od razu, jak to ujął Kacper, o własnych siłach. Ciężko było dostrzec numery.

      Dlaczego więc Melchior i Kacper, którzy siedzieli sobie wtedy spokojnie na górce i pili tanie wino z Biedronki, przerwali degustację i dysputę o życiu, zasranym u każdego z nich, i zbiegli na ulicę? Żaden nie umiał potem się z tego racjonalnie wytłumaczyć. Może poczuli się lepiej choć przez chwilę, bo ktoś miał życie bardziej do dupy niż oni.

      Wyciągnęli Nowego, po cichu licząc na to, że ktoś, przyjaciel albo wróg, zgłosi się po niego. I wynagrodzi im to. Zegarek, który tamten miał na ręce, nie mógł tego zrobić, bo nie sposób było go zdjąć, a próbowali kilka razy. To zresztą chyba nie był zegarek, a jakieś dziwne ustrojstwo, którego przeznaczenie trudno określić. Gdy je oglądali, na wyświetlaczu pełgały cyferki. Siedem, przy czym najbardziej ruchliwe były dwie ostatnie. Jak upływające sekundy…

      Ale póki co, nikt się po Nowego nie zgłaszał, mimo że wiadomość poszła w eter. A wikt i opierunek kosztowały.

      – Jak chłopaki wrócą z dzielni, pogadamy – odpowiedział Baltazar, by dodać: – Ale myślę, że tak. Jak coś, to mój głos masz jak w banku, Nowy!

* * *

      – Ile waży jedna puszka po piwie?

      Spojrzeli po sobie. Jasne, że miał prawo zadać takie pytanie. Był z nimi w trasie dopiero pierwszy raz. Decyzję, by poszedł, podjęli zresztą jednogłośnie, kilka godzin wcześniej.

      – Półlitrowa od szesnastu do dwudziestu jeden gram. Bez względu na to, czy cała, czy zgnieciona – odrzekł uczenie Melchior, a jego dwaj kamraci zachichotali pod brodami.

      – Pewnie zaraz zapytasz, czy nie próbowaliśmy wrzucać do puszek kamieni, by były cięższe – wtrącił się Kacper.

      – Tak, myślałem o tym – przyznał Nowy, czując, że się czerwieni.

      – Więc lepiej


Скачать книгу
Яндекс.Метрика