Cień na piasku. Krzysztof BeśkaЧитать онлайн книгу.
rękami, jakby chciała odpędzić namolną muchę. – Przepraszam, ma pan swoje życie, obowiązki, rodzinę. Pewnie na pana czekają, denerwują się. Kogo obchodzi jakaś stara…
– Boi się pani, że ktoś może tu przyjść? – zapytał.
– Tak.
– I chce pani, żebym został?
Schody są strome, zakręcają w prawo. Intensywnie pachną mokrym drewnem. Prawdopodobnie ktoś je niedawno umył ryżową szczotką, może nawet zrobił to na klęczkach, wykonując robotę ponad siły. Dlatego zastanawiam się, czy iść dalej. Zatrzymuję się, przyciskam dłoń do powierzchni poręczy. Jest zimna.
W tej samej chwili z góry dobiega głos. Głos jest wibrujący, wysoki. Przede wszystkim jednak znajomy.
– Czy to ty?
– Tak, to ja – odpowiadam.
– To chodź już, chodź. Czekam na ciebie od godziny.
Idę. Czuję się usprawiedliwiony. Staram się stąpać po dwa stopnie naraz, omijać mokre plamy. Nie jest to dla mnie kłopot, nie wymaga specjalnego wysiłku. Tylko poręcz, której wciąż się trzymam, lekko się chybocze.
Docieram na miejsce. Drzwi są uchylone, zapraszają do wejścia. Szparę wypełnia słoneczny blask, dzieli na pół leżącą przed progiem słomiankę w kolorze jakiegoś leśnego, martwego zwierzęcia; wspinam się bezszelestnie po schodach na kolejne piętro, a może już – pokonałem ich przecież sporo – strych.
– Wchodź, śmiało. I drzwi szybko zamykaj, skarbie. Szkoda ciepła! – woła ten sam głos, tym razem przy akompaniamencie postukiwania garnków, sztućców i talerzy.
Starannie wycieram buty na słomiance (co to może być za zwierzę?), zamykam za sobą drzwi. Od razu ogarnia mnie zapach gotowanych warzyw zmieszany z wonią pasty do podłóg, ciętych kwiatów i dermy, którą obito od środka drzwi wejściowe. Przede wszystkim jednak słodkomdląca, niepodobna chyba do niczego innego woń starości.
Wciąż stoję w przedpokoju. Jest wąski i ciasny. Gdybym wyciągnął w bok ramiona, z łatwością dotknąłbym równoległych ścian. I dość ciemny, mimo że ściany obito jasną sosnową boazerią, sięgającą od podłogi aż po sufit. Zastanawiam się, czy zzuć buty. Druga myśl dotyczy czystości skarpetek, które mam na sobie.
Wtedy symfonia kuchenna nieoczekiwanie się kończy. Dzięki temu słyszę teraz wyraźnie męski, dudniący głos. Prawdopodobnie dochodzi on z telewizora.
– Idź do pokoju, kochanie – słyszę wołanie z kuchni. – Zaraz do ciebie przyjdę.
Nieśmiało robię pierwszy krok. Drewniana podłoga skrzypi pod stopami. Bosymi, bo jednak zdjąłem buty. Docieram do największego pokoju, jednego z dwóch w mieszkaniu. Ku mojemu zdziwieniu, w pomieszczeniu ktoś jest. Na sofie pod oknem siedzi starsza, drobna pani. Nie znam jej.
– Dzień dobry – mówię grzecznie, bo tak mnie nauczono.
– Siadaj, chłopcze – odzywa się głosem bardzo podobnym do tego, który wołał do mnie z kuchni, po czym wskazuje mi miejsce obok siebie. – Dzień dobry.
Robię krok, by uczynić zadość tej prośbie. W tym samym momencie słyszę za plecami:
– No, wreszcie przyszedłeś, smyku. Chyba zapomniałeś o mnie.
Oglądam się przez ramię. Stoi na progu pokoju i wyciera dłonie w ściereczkę. Następnie patrzę znów na kobietę, która siedzi na sofie. I znów na tę, która stoi. Są takie same!
– Nie… nie rozumiem – jąkam się. – Kim pani jest? To znaczy panie…
– Twoją babcią – odpowiadają jednocześnie, po czym ta stojąca dodaje: – Z reguły ma się dwie, prawda? No, może nie jest to reguła. Powiedzmy: duże szczęście. Nie każdy tak ma.
– Ale…
– Że nie różnimy się od siebie? – wchodzi jej w słowo siedząca. – Przez pierwsze lata życia i tak nas nie rozróżniałeś. A potem, cóż. Miałeś ważniejsze sprawy.
– Życie cię ciągnęło.
– Zabawa.
– Dziewczęta.
– Wyjechałeś do szkół.
Robi mi się nieznośnie gorąco, brakuje mi tchu. Lufcik w pokoju jest uchylony, powiew wiatru wydyma firankę. Muszę usiąść. Sofa jest bardzo miękka, zapadam się w niej, bardziej niż bym chciał.
– Może zjesz coś? – pyta po chwili babcia stojąca.
– Mam świeże ciasto – uzupełnia ta, która siedzi na sofie obok mnie, ale mimo to spogląda na mnie z góry.
– Szarlotkę? – pytam przez ściśnięte gardło.
Obie babcie spoglądają na siebie, jak na komendę unoszą brwi. Kręcą głowami też niemal jednocześnie. Wreszcie mówią zgodnym chórem:
– Przecież ty nie cierpisz szarlotki!
W tej samej chwili ktoś puka do drzwi. Myślę, że to ja powinienem je otworzyć. Usiłuję więc podnieść się z sofy, ale nie mogę. Zapadam się jeszcze głębiej. Tymczasem pukanie staje się coraz głośniejsze…
Ocknął się. Uniósł głowę. Leżał na kanapie. Właściwie półleżał, bo nogi wystawały; nie zdjął butów.
Musiałem przysnąć – pomyślał.
Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Pewnie po raz kolejny.
Zerwał się na równe nogi, zatoczył, omal nie rozbijając szklanego stolika. W kilku susach pokonał salon i przedpokój, dopadł drzwi wejściowych i przekręcił kółko patentowego zamka.
– Długo mamy czekać, Nowy? – fuknął Patyk, wchodząc do mieszkania jak do siebie.
Za nim drobił kroki Czesiek. Trzymał w rękach dwie skrzynki. Nowy otworzył szerzej drzwi. Poczuł wyraźną woń alkoholu.
– Są jeszcze dwie na korytarzu – rzucił półgębkiem mężczyzna w okularach zlepionych plastrem.
Nowy przechylił się przez próg, sięgnął po pozostawione pudła, sprawnie przełożył je na drugą stronę, po czym zamknął cicho drzwi mieszkania Marii.
– Śpi? – Patyk, który stał na środku salonu z rękami w kieszeniach, wykonał gest głową w kierunku najbliższych drzwi.
– Chyba tak – odpowiedział niepewnie Nowy.
– Dosypałeś jej coś?
– Nie.
– Tak sama z siebie?
– Zmęczona była.
– Lepiej, żeby się nie obudziła zbyt wcześnie. Dobra, robimy, panowie.
Szczerbaty zatarł dłonie, po czym podszedł do etażerki i… jednym ruchem zgarnął z niej wszystkie ramki z fotografiami. Rozległ się trzask tłuczonego szkła. Taki sam los spotkał stojące wyżej dzbanuszki. Duży wazon rozleciał się na setki małych kryształków.
– Ciszej – mruknął przypatrujący się tym poczynaniom Czesiek; opierał się o jeden z foteli i wyglądał, jakby przysypiał, bo przymykał powieki na coraz dłuższe chwile. – Jeszcze wszystkich pobudzisz. Nie trzeba nam teraz afery z lokatorami.
– Spokojnie, wszystko pod kontrolą – rzucił przez zęby Patyk. – A aferę mamy od dawna, nie? I to niezłą.
Zrobił kilka kroków po pokoju. Kryształki chrzęściły pod podeszwami jego ciężkich butów, rysowały drewnianą podłogę. Coś było bardzo