Cień na piasku. Krzysztof BeśkaЧитать онлайн книгу.
mieszkańcy byli na nogach i zaraz dokonają linczu na Patyku. Jednak w mieszkaniu, przed którego drzwiami balkonowymi teraz stał, nikt nie zapalał światła.
Rozejrzał się na boki. Ulicą nadjeżdżał jakiś samochód. W chwili, gdy warkot silnika był najgłośniejszy, mężczyzna uderzył łokciem w szybkę najbliższą wewnętrznej klamce. Była cienka, rozpadła się niczym tafla lodu w kwietniu. Niestety, mimo wszystko narobiła też sporo hałasu.
– Co tam się dzieje?! – dobiegł jakiś gniewny głos z góry.
Przywarł do ściany i wstrzymał oddech. Na szczęście hałas nie zaalarmował nikogo w radiowozie. Po chwili uciekinier wsunął dłoń w szparę, chwilę operował przy zimnym metalu. Wreszcie drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem.
Jedynym źródłem światła w mieszkaniu były uliczne latarnie. Gdzieś w półmroku musiał czaić się szczur; o tym Nowy również nie mógł nie pomyśleć. Udało mu się jednak szybko pokonać salon. Mieszkanie miało podobny układ co sąsiednie, więc zaraz odnalazł przedpokój i drzwi wejściowe. Jeśli do ich zamknięcia użyto tylko patentowego zamka…
Niemal podskoczył, słysząc pukanie. Chwilę trwał z uniesioną ręką. Wreszcie ostrożnie i powoli odchylił na milimetr przesłonkę judasza. Przyłożył policzek do powierzchni drzwi intensywnie pachnącej lakierem.
– Panie sąsiedzie! Panie Wieńczysławie – dobiegł z korytarza kobiecy głos. – Jest pan tam?
Mimo że pole widzenia było wąskie, ujrzał twarz stojącej po drugiej stronie sąsiadki, zniekształconą przez szkło. Za nią przesuwały się jakieś postacie. Cała kamienica, jak pomyślał wcześniej, nie spała. Gdyby więc pan Wieńczysław był w mieszkaniu, pewnie przynajmniej zapaliłby światło. A jak śpi, to tym lepiej. Oby sen miał mocny.
Przeczekam – postanowił w duchu Nowy.
Cofnął się o krok i wtedy jego lewa stopa natrafiła na coś miękkiego. Cofnął ją szybko. Pochylił się i wytężył wzrok, jednak niczego nie widział. Mógł na powrót zająć się spoglądaniem przez wizjer w oczekiwaniu na dobry moment, by opuścić mieszkanie, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Namacał włącznik światła…
– Boże…
Na podłodze w przedpokoju leżał starszy człowiek. Zwrócony był twarzą do ziemi, jego głowę porastały nieliczne kępki białych włosów. Staruszek. Czy to jest właśnie pan Wieńczysław? Nowy przez kilka chwil spoglądał na leżącego. Usiłował dostrzec najmniejszy choćby ruch w obrębie klatki piersiowej, który świadczyłby o tym, że człowiek ten jednak żyje. Ale tak się nie stało.
Zrobiło mu się nieznośnie zimno. Zimny był nawet pot pod pachami. Wybita szyba, odciski palców, tu i za ścianą – analizował gorączkowo. Nie, lepszych śladów nie mógł zostawić. Znalazł się w pułapce. A do tego jeszcze ten trup…
Przed kamienicą zatrzymał się duży, czarny volkswagen. Kierowca przez dłuższą chwilę nie wyłączał silnika i nie wychodził ze środka. Prawdopodobną przyczyną tego wahania była obecność radiowozu, z którego dobiegały jakieś podniesione głosy.
Po kilku chwilach rozsunęły się drzwi i z furgonetki wyszedł policjant w stopniu sierżanta. Od razu zwrócił uwagę na stojącego kilka metrów dalej volkswagena. Gdy zbliżył się do niego, w samochodzie opuszczono szybę.
– Co się dzieje, panie władzo? – Kierowca był pierwszy, ale sierżant zignorował pytanie.
– Tu nie wolno parkować. Proszę odjechać.
– Oczywiście, już odjeżdżam. Proszę mi jednak powiedzieć, co się tu dzieje. Jestem z administracji tego budynku.
– Mieliśmy zgłoszenie o awanturze w kamienicy. Moi ludzie to sprawdzają. Zatrzymaliśmy już dwóch podejrzanych.
Widać mężczyźnie w czarnym volkswagenie to wystarczyło, bo skinął oszczędnie głową. Zamknął okno, wycofał auto i zaparkował kilkanaście metrów dalej. Kilka chwil później wszedł do bramy kamienicy. Był to postawny mężczyzna w eleganckim płaszczu z wielbłądziej wełny.
Odprowadził go wzrok sierżanta, stojącego przy radiowozie.
– Miejsca za kratką mamy jeszcze dosyć, jakby co – mruknął pod nosem mundurowy, zsuwając czarną bejsbolówkę ku tyłowi głowy.
Tymczasem kierowca volkswagena pokonał podwórko i zniknął w jednej z klatek schodowych. Na parterze natknął się na spory tłum, składający się w większości ze starszych osób. O czymś rozmawiali, poruszeni; gestykulowali. Nie zauważył wśród nich policyjnych mundurów.
– Złapali wszystkich, sama widziałam! – Jakaś kobiecina w szlafroku uderzyła się pięścią w okryty dekolt.
– Ja słyszałem, że tylko dwóch. A przecież było ich więcej – oponował starszy pan w marynarce z miniaturką orderu w klapie, narzuconej na siatkowy podkoszulek.
– Trzeba zejść do radiowozu i sprawdzić – próbował ich godzić ktoś trzeci.
– A pan w jakiej sprawie? – przez gwar niczym ostrze noża przebił się kobiecy głos.
Czujni byli. Po tym, co się działo, nie mogli inaczej. W jednej chwili zrobiło się cicho. Wszystkie spojrzenia spoczęły na nieznajomym. Ten bynajmniej nie speszył się.
– Starszy referent Lipski, dzielnicowy zarząd budynków – przedstawił się, wypowiadając słowa bardzo starannie, jakby chciał, by dobrze je zapamiętano. – Dobry wieczór państwu.
Cisza. Przerwał ją dopiero inny męski głos.
– Już załatwione, panie kierowniku. Awaria usunięta. Możemy wracać. – Stojący pod ścianą mężczyzna w okularach z grubymi szkłami i w burej czapce z włóczki, naciśniętej nisko na oczy, postukał palcem w kartonową teczkę.
– A zatem możemy iść. Dobranoc państwu.
– Dobranoc – powiedział ktoś z tłumu, ktoś najgrzeczniejszy.
Mężczyźni opuścili kamienicę. Dopiero gdy znaleźli się w bramie, znacznie przyspieszyli kroku. Ten w płaszczu zapytał niegłośno:
– Gdzie Patyk i Czesiek?
– Wpadli – odpowiedział Nowy, równie konspiracyjnym szeptem.
– Co się właściwie stało? Mieliście tylko wypuścić szczury.
– Patyk zaczął hałasować. Tłukł szkło. Pewnie to zaniepokoiło lokatorów. Wezwali policję.
– I to mnie najbardziej dziwi. Że psy przyjechały – warknął ze złością Arek.
Znaleźli się na ulicy. Radiowóz z Patykiem i Cześkiem w środku wciąż stał przed kamienicą.
– Nie patrz tam – Arek syknął na Nowego. – Idziemy prosto do samochodu.
W chwili, gdy otwierał drzwiczki, z bramy wyszło dwóch policjantów. Towarzyszyła im jakaś kobieta. Nowy rozpoznał Marię. Uniósł rękę do skroni. Znów bolała go głowa.
– Wsiadaj, do cholery! – fuknął Arek.
Ruszyli spokojnie, by nie zwracać niepotrzebnie uwagi i nie drażnić policji. Dopiero za następną przecznicą Arek mocniej nacisnął na gaz. Nowy nie widział go jeszcze tak zdenerwowanego. Szef co chwila walił pięścią w kierownicę, wykonywał głową ruchy, jakby chciał wyswobodzić szyję ze zbyt ciasnego kołnierzyka. Siedzący obok z niepokojem patrzył na strzałkę szybkościomierza.
– Prostego zadania nie potraficie wykonać, jełopy pierdolone! – wycedził przez zęby Arek. – Mów mi jeszcze