Pokłosie przekleństwa. Edyta ŚwiętekЧитать онлайн книгу.
wyłudzający kasę od starego… Mogłaby wyliczać w nieskończoność osoby, które w ostatnim okresie wyrządziły jej krzywdę. A gdyby sięgnęła do lat dziecięcych, ta lista byłaby jeszcze dłuższa. Tak długa, że chyba zabrakłoby papieru, by to dokładnie spisać. Zewsząd Mirellę osaczali fałszywi ludzie, którzy chcieli jej dopiec!
Och… Gdyby tylko mogła znowu być małą dziewczynką! Żyć sobie beztrosko, rozkoszować się lekcjami tańca, słuchać babcinych opowieści! To były czasy – westchnęła. Była wtedy taka szczęśliwa! A potem zaczęto ją kawałek po kawałku okradać z poszczególnych okruchów radości. Każdy podcinał jej skrzydła w jakiejś dziedzinie, zabierał coś innego. Była samotna! Rozpaczliwie, beznadziejnie sama!
Łkała, tuląc twarz w poduszkę. Nie znajdowała ukojenia. Jej życie było nieustanną walką z wrogami. Wciąż musiała z kimś albo z czymś toczyć boje. Udowadniać na każdym kroku, że jest lepsza od rodzeństwa, kuzynostwa czy rówieśników. Na pewno była warta znacznie więcej niż robactwo ludzkie wijące się wokół. Ona była motylem stworzonym do lotu ponad nimi.
A może nie?
Przecież powoli zaczynała się starzeć, a jej ciało nosiło ślady tego okrutnego procesu. Nie miała dorodnych, jędrnych piersi ani twardych, kształtnych pośladków. Jej włosy nie były już tak sprężyste jak niegdyś – w czasach sprzed ciąży. Teraz kosmaciły się, przetłuszczały, wyraźnie przerzedły.
Dwa dni temu wredna Kamila dźgnęła ją w oczy świeżo wymodelowaną figurą. Przyznała, że w zagranicznej klinice poprawiła sobie biust i odessała nadmiar tłuszczyku. Kosztowało ją to fortunę, lecz czy dobre samopoczucie nie jest warte wszelkich nakładów?
Ja też powinnam tam pojechać. Odmłodzone ciało dodałoby mi pewności siebie. Może wtedy łatwiej byłoby owinąć sobie wokół palca kogoś, kto zdjąłby z moich ramion ciężar trosk o przyszłość?
Pod koniec kwietnia Filip przeszedł operację całkowitego usunięcia tarczycy. Oceniono bowiem, że częściowa wycinka to może być zdecydowanie zbyt mało, gdyż choroba weszła w zaawansowane stadium, a biopsja wskazała na złośliwy charakter nowotworu. W najbliższej perspektywie mężczyznę czekała terapia radioaktywnym jodem. Na razie każdego dnia przyjmował hormony, które pozwalały mu przyzwoicie funkcjonować. Były substytutem tych wytwarzanych naturalnie przez tarczycę. Wkrótce miał poniechać ich zażywania, by rozpocząć kolejny etap kuracji. Czekały go zatem nieprzyjemne objawy związane z brakiem gruczołu, pośród których złe samopoczucie psychiczne stanowiło zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Skłamałby, mówiąc, że nie odczuwa strachu.
Co będzie, jeśli jego serce nie wytrzyma tej próby? Gdy zaburzenia mowy, pamięci i koncentracji nie ustąpią? Albo gdy lekarz powie, że to był daremnie podejmowany wysiłek, ponieważ rak zdążył już zagnieździć się w innych organach, rozsiewając zabójcze przerzuty? A jeśli przyjdzie najgorsze, co wtedy pocznie żona? Jak poradzi sobie sama ze wszystkim?
Na razie robił, co mógł, by żyć w miarę normalnie. Nawet przed najbliższymi osobami nosił maskę nonszalancji, udając, że nic wielkiego się nie dzieje. Każdą wolną chwilę poświęcał rodzinie, zwłaszcza córce. Zależało mu, by w razie czego dziewczynka zachowała o nim jak najlepsze wspomnienia. Czasami brakowało mu energii, lecz mobilizował się do tego, by znaleźć siły choćby na partię chińczyka. Kibicował, gdy grała z dziadkiem w szachy. Doradzał w kwestii wyboru lektur na wakacyjny wyjazd. Dręczyła go nieznośna myśl, że być może nie był wcześniej ojcem idealnym. Zanim go zdiagnozowano, częściej dbał o własną wygodę i szukał odrobiny wypoczynku. Pozostawiał Ani sprawy związane z córką. To żona wychowywała małą od pierwszych momentów życia, pielęgnowała w chorobach, dmuchała na rozbite kolana i pomagała w rwaniu mleczaków. Ona biegała na wywiadówki do szkoły. On zawsze pozostawał odrobinę w cieniu, nienachalny i chyba za mało użyteczny. Jakby w ten sposób chciał delikatnie zaakcentować, że odczuwa niedosyt, ponieważ zawsze marzył o tym, by żona obdarowała go chłopcem.
Czy można to było naprawić? Nadrobić stracony czas? Zadośćuczynić Lenie za te wszystkie podłe rojenia, że pełnią szczęścia byłoby posiadanie syna, a ona nie jest w stanie być jego erzacem?
Jeszcze do niedawna wierzył, że powiększenie rodziny jest możliwe. Wszak sam był „późnym” potomkiem dla własnych rodziców. Gdy przyszedł na świat, ojciec liczył lat czterdzieści, a mamie stuknęło trzydzieści pięć wiosen. Z rodzinnych przekazów wnioskował, że długo starali się o dziecko. Może z nim miało być tak samo? Gdy zapadł na zdrowiu, przestał o tym marzyć. Choć próbował być optymistą, jakaś podstępna żmija czarnych myśli oplatała jego szyję i syczała w ucho, że nie wyzdrowieje.
Przecież bardzo kochał córkę. Może tylko nie do końca potrafił to okazywać.
Spoglądał na dziewczynkę, która siedziała na drewnianej ławce ogrodowej, zasłuchana w opowieść dziadka. Władysław często raczył wnuczkę historyjkami z okresu swojej młodości. Teraz, po zmianach ustrojowych, nie musiał dłużej ukrywać, że służył w Armii Krajowej i nawet przez jakiś czas przechowywała go u siebie Franciszka Gendaszek[8] – sekretarka sztabu pomorskiego AK nosząca pseudonim „Teresa”. Kiedyś taka przeszłość była bardzo niewygodna i mogła pociągnąć za sobą przerażające konsekwencje. Niejeden kolega Jeżowskiego seniora dokonał żywota podczas brutalnych przesłuchań w ubeckich kaźniach. Władysław był jednak w czepku urodzony, nikt go nie wydał. I teraz mógł chwalić się Lence znajomością z samym Benedyktem Dąbrowskim[9] – bohaterskim pilotem, który od września trzydziestego dziewiątego roku toczył zaciekłe bitwy powietrzne z niemieckimi asami przestworzy. A gdy go zestrzelono i wykurował się z odniesionych ran, wstąpił do Armii Krajowej, by pod pseudonimem „Balbo” dokonywać wraz z innymi kolegami, również z Władysławem, akcji dywersyjnych. To było niewyczerpalne źródło opowieści.
Tak, on zdecydowanie lepiej sprawdził się w roli dziadka niż ja w charakterze ojca – westchnął nieznacznie Filip. A co będzie, jeśli umrę, a Ania po śmierci rozliczy mnie z tego, jakim byłem ojcem i mężem? Czy zasłużyłem na choćby jedno słowo modlitwy? Najpierw najważniejszy był rower, a potem fabryka rowerów. Wspólnym mianownikiem było częste umykanie z domu, który sam dla niej stworzyłem.
Ze smutnej zadumy wyrwało go przybycie gości.
– No jak tam, przyjacielu? – zapytał Albert, wyciągając do niego rękę. – Kiedy idziesz się napromieniować? Zobaczymy, czy świecisz?
– Czas pokaże, ale pewnie już niedługo. Na razie jeszcze łykam hormony, więc jakoś funkcjonuję. Siadajcie, kochani. – Wskazał wolne miejsca przy stole.
Juliusz, Kasia i Lena od razu zniknęli rodzicom z oczu. Zapewne poszli za dom, by najeść się papierówek i przy okazji sprawdzić, czy dojrzały już porzeczki. Ślusarkowie sięgnęli po zaproponowane im napoje chłodzące.
– Co u was słychać? Dawno się nie widzieliśmy – zagaił Filip.
– Człowiek jest ostatnio tak zagoniony, że nawet nie ma czasu na spotkania z przyjaciółmi – stwierdził Albert. – Przepraszam, że tak was zaniedbujemy.
– Znam życie – odparł przyjaciel. – Każdy ma teraz milion spraw na głowie. Nie wiadomo, w co ręce włożyć. A wasze godziny pracy też pewnie trudno zgrać tak, abyście mieli wolne w tym samym terminie.
– Otóż to – odparła Manuela. – Ja mam zwykle nagrania wieczorami i w weekendy. A Albert siedzi czasami w aptece przez cały dzień. Dobrze, że dzieciaki są wystarczająco duże, by można im było zostawić swobodę. Jak zdrowie, panie Władysławie? – zagadnęła siedzącego przy stole seniora.
– Nie narzekam – odparł mężczyzna. – Pogoda