Эротические рассказы

Zbawiciel. Leszek HermanЧитать онлайн книгу.

Zbawiciel - Leszek Herman


Скачать книгу
a tu jest Polska.

      Paulina spojrzała na ekran swojego laptopa, na którym wyświetlał się artykuł na temat nowych połączeń drogowych w mieście.

      – Czarno widzę moją współpracę z Przeworską.

      – Kochaj szefa swego, bo możesz mieć gorszego – powiedział z uśmiechem Piotr. – Tak się zawsze wykłócałaś z Pawłem, a teraz będzie nam go chyba brakowało.

      – Zdaje się, że Ulka wyrośnie na nową gwiazdę redakcji. – Paulina spojrzała w kierunku jasnowłosej koleżanki, która właśnie, anielsko uśmiechnięta, wychodziła z biura naczelnej.

      – Jakoś te dwa miesiące przecierpimy. – Piotr pozamykał wszystkie pootwierane dokumenty na swoim laptopie. Spod ostatniego wyłonił się nagle otwarty w przeglądarce Windows dziwny szyfr.

      Patrzył przez chwilę na monitor, po czym zapisał rysunek w nowo utworzonym katalogu „kwiatki w katedrze” i zamknął.

      Ściągnięty godzinę temu do dolnej belki artykuł sponsorowany ponownie ukazał się na ekranie, a Piotr z rezygnacją wbił wzrok w angielski tekst.

      Rozdział 7

      wtorek 30 lipca

      Telefon oderwał Igora od rozmyślań na temat urlopu. Oczywiście siedział ze wzrokiem wlepionym w monitor i teoretycznie pracował, ale w rzeczywistości wpatrywał się kompletnie bezrefleksyjnie w otwarty rysunek, a jego myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Konkretnie w okolicach Bornholmu.

      – Igor, czy ty wiesz, że my znowu musimy jechać na kolejne przesłuchanie w Izbie Morskiej? – Głos w telefonie natychmiast go otrzeźwił. – W piątek w dodatku, szesnastego. Nigdy w życiu nie byłam w Czerwonym Ratuszu, a teraz w ciągu dwóch miesięcy będę tam po raz trzeci.

      Igor westchnął. Dochodzenie w sprawie tragicznych wydarzeń na promie, na którym zrządzeniem losu znaleźli się jego rodzice, prowadziła szczecińska Izba Morska. Mieściła się w siedzibie starego ratusza, w ogromnym, neogotyckim gmachu z czerwonej cegły, zwanym Czerwonym Ratuszem. Gwoli ścisłości, ratusz był tam jedynie przed wojną, po wojnie znalazły się w nim rozmaite instytucje i organa związane z Urzędem Morskim i Urzędem Żeglugi Śródlądowej.

      – No co poradzić? – mruknął. – Dochodzenie to dochodzenie.

      – Co poradzić?! Nie trzeba było nas tak namawiać na tę poronioną wycieczkę do Szwecji. Mało tego, że tam nie dotarliśmy, to kłopoty będziemy mieć pewnie jeszcze przez pół roku.

      Igor orientował się, że podobne postępowania w sprawie wypadków na morzu potrafiły trwać nawet kilka lat, ale o tym wolał matce raczej nie wspominać.

      – Ale ja dzwonię do ciebie w sprawie tego wypadku w katedrze. Tam były chyba jakieś roboty, prawda? – zmieniła temat pani Anna Fleming. – Ty nie miałeś przypadkiem z tym nic wspólnego?

      – Słucham?! – Igor spojrzał na trzymaną w ręku komórkę. Nigdy by nie pomyślał, że matka mogła go o coś takiego podejrzewać. No dobra… dwa lata temu wmieszał się przypadkowo w pewną katastrofę budowlaną w centrum miasta, ale przecież nic wspólnego z nią nie miał. Tyle tylko, że wlazł, gdzie nie trzeba.

      – No nie w sensie, że z wybuchem! – żachnęła się pani Anna. – Już nie rób ze mnie wariatki. Z jakimiś pracami. Przecież tam chyba robią remont, a ty zajmujesz się konserwacją zabytków.

      – Mamo. – Igor zamknął oczy. – Nic nigdy w katedrze nie robiłem ani niczego tam nie projektowałem.

      – No i chwała Bogu. Przynajmniej jesteś poza wszelkimi podejrzeniami.

      – Mamo!

      – Oj, wiesz, co mam na myśli.

      – No właśnie nie wiem, o czym ty mówisz. Jak zwykle zresztą.

      Pani Anna odchrząknęła.

      – Jak zwykle to nie można z tobą porozmawiać jak z człowiekiem – powiedziała urażonym tonem. – Córka naszej sąsiadki wychodzi za mąż pod koniec sierpnia. Najwyższy czas. Dwadzieścia dziewięć lat ma dziewczyna. Tylko trochę od ciebie młodsza.

      – Mamo… – wtrącił Igor ostrzegawczo.

      Rozmowy na temat kandydatek na żonę doprowadzały go do białej gorączki.

      – Oj, co mamo, co mamo. Już nie bądź taki wrażliwy. Ślub biorą właśnie w katedrze. No i sąsiadka prosiła mnie, żebym zapytała, czy tam nie odwołają czegoś teraz. Nie wie, czy ma szukać innego kościoła.

      – Mamo! – Igor jęknął po raz kolejny. – Skąd ja mam wiedzieć? Niech dzwoni na plebanię. Dlaczego mieliby odwoływać? Że trochę kwiatków im się tam rozsypało?

      – Piszą w gazetach, że to był wybuch, prowokacja.

      – Pewnie to miał być tylko jakiś żart, à propos ekologizmu, ale media wywołały taką wrzawę, że zrobił się z tego prawie zamach bombowy.

      W słuchawce rozległ się cichy sygnał. Ktoś usiłował się z nim połączyć. Igor przymknął oczy z rezygnacją.

      Pani Anna głośno westchnęła.

      – Jeśli to był żart, to niezbyt mądry. A wiadomo w ogóle, jakie to były kwiaty?

      – Słucham?

      – No jakie kwiaty? Z jakich kwiatów były te płatki?

      Igor przez moment siedział ze wzrokiem wbitym w ścianę.

      – Mamo – odezwał się, gdy w końcu do niego dotarło, o co chodzi. – Skąd ja mam to wiedzieć?

      – Po prostu jestem ciekawa – westchnęła ponownie pani Anna i zmieniła temat. – Rozumiem, że przyjeżdżasz do nas na weekend, dwudziestego trzeciego sierpnia? Dożynki organizujemy, jak co roku. Mógłbyś w końcu tę Paulinę tutaj przywieźć.

      – Mamo, przecież ja dwunastego wyjeżdżam na trzy tygodnie. Mówiłem ci to miesiąc temu.

      – Jak mówiłeś? Niczego mi nie mówiłeś. Trzy tygodnie? Na Bornholm?! Znowu morze. Mało było naszego wypadku na promie? Po co los kusić?!

      Bornholm był oczywiście zasłoną dymną. Igor wolał nie wprowadzać matki w prawdziwe kulisy ich wyprawy. Gdyby się dowiedziała, że zamierza nurkować w Bałtyku, pewnie spróbowałaby go sądownie ubezwłasnowolnić.

      Spojrzał na zegar na ścianie.

      – Mamo, muszę kończyć. Robota tu czeka, a poza tym ktoś się do mnie dobija od paru minut i muszę oddzwonić. Pa, pa. – Nie czekając na ewentualne protesty, rozłączył się i sprawdził, kto dzwonił.

      Nieznany numer.

      Czerwona honda civic zatrzymała się przy krawężniku przed biurowcem, tuż obok Piotra, który szeroko uśmiechnięty zaglądał do wnętrza samochodu.

      – Siema, Mati.

      – Wskakuj! – Krótko obcięty chłopak z kunsztownie przystrzyżoną brodą skinął głową, wskazując skórzany fotel pasażera.

      Piotr wślizgnął się do środka auta, które w chwilę potem z piskiem opon ruszyło.

      – Nie wiedziałem, że ta twoja gazeta ma biura w Lastadii – powiedział Mati. Uśmiechnął się i sięgnął do schowka. – Nieźle masz.

      – Taa – prychnął Piotr. – Na śmieciówce.

      Samochód przemknął pod filarami Trasy Zamkowej, wjechał na plac na Nabrzeżu Starówka, z którego roztaczał się widok na Wały Chrobrego, i zatrzymał się frontem do Odry.

      Mati zgasił silnik.

      – Tu mam te kwiatki, które spadły w katedrze. Trzymaj, bo


Скачать книгу
Яндекс.Метрика