Cyrk polski. Dawid KrawczykЧитать онлайн книгу.
chodziło mi wyłącznie o sobotni program na TVP Info; to przecież niejedyne miejsce, w którym ludzie skaczą sobie do oczu podjudzani przez polityków. YouTube jest pełen fragmentów telewizyjnych widowisk, w których jeden polityk „masakruje” drugiego. Na Twitterze bluzgi leją się praktycznie bez przerwy. Niestety przywykliśmy, że publicyści potrafią zaangażować się w konflikt polityczny z większą gorliwością niż partyjni działacze i bez żenady wchodzić w rolę doradców jednej czy drugiej formacji na łamach swoich tygodników i gazet.
Znam zarówno dziennikarzy, jak i polityków, którzy żyją w przeświadczeniu, że pisząc cokolwiek w prasie czy w sieci, momentalnie wpływają na rzeczywistość. Wierzą, że jeśli podzielą się z odbiorcami jakąś „odkrywczą” refleksją, ci pójdą i zagłosują tak, jak życzy sobie redakcja czy partia. Zawsze miałem problem z uwierzeniem w tak pojmowaną siłę mediów – i tradycyjnych, i społecznościowych.
Pewnie dlatego, kiedy wreszcie znalazłem się na widowni Studia Polska osobiście, daleki byłem od paniki. Skutecznie wyparłem myśl, że ta jatka może mieć aż tak ogromny wpływ na wybory. Po nagraniu programu siedziałem na stacji metra, od wrzasków bolał mnie łeb i czułem się tak, jakby przy uchu wybuchła mi petarda. W głowie dudniły mi wyłącznie słowa podnieconego faceta obok: „Pedał! Nie gej, he, he!”. Ale wciąż nie wierzyłem, że te setki tysięcy osób przed telewizorami są w stanie uznać dzieciaki skaczące na hulajnogach po pomniku smoleńskim za symbol „starcia dwóch systemów wartości”, do czego namawiała Ogórek. Pomysł „stref wolnych od LGBT” wydawał mi się wtedy jakimś marginalnym wariactwem. Tym bardziej nie sądziłem, że ktokolwiek poza prowadzącymi uwierzy, że geje dyskutują w Gdańsku o swoim życiu seksualnym akurat 2 kwietnia, żeby obrazić świętego Jana Pawła II.
Po ponad roku spędzonym na kampanijnych imprezach, konwencjach i piknikach wiem już, że się myliłem.
Pod koniec mojej podróży codziennie spotykałem ludzi, którzy uwierzyli nie tylko w to, że geje obrażają Matkę Boską i papieża Polaka, ale też że do spółki z lesbijkami, osobami biseksualnymi i trans chcą zmuszać czterolatki do masturbacji. Na wieczorze wyborczym kończącym kampanię prezydencką jakiś facet pokazał mi kij przygotowany „na tych LGBT” – na wypadek gdyby przegrał Andrzej Duda. Kiedy rozmawiałem z właścicielem owej broni, już kilkadziesiąt gmin w Polsce zdążyło podjąć uchwały, w których sprzeciwiały się „ideologii LGBT”.
Jak do tego doszło?
Nie stało się to z dnia na dzień. Zwłaszcza że pierwsze wyjazdy na kampanijne pikniki raczej utwierdzały mnie w przekonaniu, że troski wyborców nie mają wiele wspólnego z lękami podsycanymi przez polityków. Im jednak większa niepewność wkradała się do sztabu Prawa i Sprawiedliwości, tym więcej słychać było ze sceny o gejach i lesbijkach próbujących przeprowadzić zamach na tradycyjną polską rodzinę. Kaczyński wykorzystał te obawy do mobilizacji elektoratu już przed wyborami parlamentarnymi. Jednak dopiero kiedy w objazd kraju wyruszył Andrzej Duda, wybuchła prawdziwa panika moralna. A rzeczywistość szybko dogoniła świat wykreowany w studiach Telewizji Polskiej. W ruch poszły pięści, kije, a nawet butelka po domestosie i słoik buraków.
Reportaże zebrane w tej książce nie odpowiadają na pytanie, jak wygrać w Polsce wybory. Nie ma tu także podpowiedzi, jak wybory przegrać. Politycy są cytowani przeze mnie tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę to zrobić (mieliście dużo innych okazji, żeby dowiedzieć się, co mają do powiedzenia). Rozmawiałem głównie z wyborcami. Na podstawie tych rozmów powstała opowieść o kampaniach wyborczych w latach 2019–2020 i politycznej histerii, która opanowała kraj na kilkanaście miesięcy.
Zabiorą! Zabiorą to, co myśmy dali!
Czerwona galareta na wierzchu ciastka trzęsie się samotnie na talerzyku, kiedy rosłe chłopy rzucają ciężkimi statywami o drewniany parkiet sali Sokoła w Krakowie. Napis wymalowany na suficie głosi: „Wspólna moc zdoła nas tylko ocalić”.
– Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. – Flegmatyczny gość o fizjonomii patyczaka testuje mikrofon.
To szef biura prasowego PiS-u Krzysztof Wilamowski. Nie jest karierowiczem, nie ma parcia na szkło. Nie przyczepił się do partii na fali wyborczych zwycięstw. Od lat pokornie wykonuje swoje zadanie, stojąc między dziennikarzami a ugrupowaniem. Kilka lat wcześniej w Sejmie bronił ówczesnego wicemarszałka Ryszarda Terleckiego z taką ofiarnością, że wdał się w bójkę z facetem próbującym zadawać niewygodne pytania. Teraz widzę go na tle kilkumetrowej, pokrytej tkaniną ścianki z napisem „Polska sercem Europy”, naprzeciwko telewizyjnych kamer.
– Dźwięk okej! – krzyczą operatorzy.
Teraz obraz. Wilamowski jest wysoki, dużo wyższy od bohatera konferencji, która ma rozpocząć się za jakąś godzinę. Żeby kamery mogły porządnie nastawić ostrość na twarz, obniża pozycję, wykonując półszpagat za pulpitem z mikrofonami. Widać, że to nie pierwszyzna. Jego ścięgna i mięśnie muszą dokładnie pamiętać, kiedy napiąć się i zatrzymać, żeby głowa wylądowała na wysokości głowy prezesa Kaczyńskiego.
– Jest dobrze, Krzysiu, dzięki! – potwierdzają operatorzy zza kamer.
Pół godziny przed planowanym startem goście zasiadają za stołami z galaretą. Średnia wieku mocno emerycka. Jak zwykle. Emeryci i renciści zjawili się na specjalne zaproszenie sztabu i mają robić za scenografię do przemówień wodza oraz partyjnych kandydatów do europarlamentu: wicepremier Beaty Szydło i brukselskiego weterana, profesora Ryszarda Legutki.
– Podobno dzisiaj mają wypłacać te trzynastki – podsłuchuję. Obok mnie przez telefon nadaje dziennikarka. – Jak to: jakie trzynastki? Jarkowe. Trzynaste emerytury. Dlatego sobie tu sprowadzili tych emerytów. Wypłacali już wcześniej, ale dzisiaj mają pojawić się na kontach. Nie puszczaj tego jeszcze, tylko się przygotujcie, nie mam tego potwierdzonego na sto procent – instruuje.
Jest po czterdziestce. Zmęczona życiem. Zmęczona robotą, zmęczona polityką, zmęczona dziećmi, zmęczona redakcją. Odpękała takich wydarzeń tyle, że nawet gdyby została zwolniona, przychodziłaby dalej, z przyzwyczajenia. Nie występuje przed kamerą, nie lajwuje, zasłuchana w słowa prezesów, przewodniczących, premierów, żeby wybrać to, co najważniejsze, spisać i przesłać do redakcji. Pewnie za kilka lat uda się ją zrobotyzować, ale na razie wygrywa nierówną walkę o etaty z maszynami. Gatunek na wymarciu. Przez lata naoglądała się polityków wijących się jak piskorze, naginających rzeczywistość, mijających się z prawdą i wyprzedzających ją na trzeciego na podwójnej ciągłej. Znieczulica level hard.
– Za piętnaście minut będą wchodzić. – Napakowany i opalony oficer Służby Ochrony Państwa przekazuje informacje koledze. Poprawia mikrofon w uchu i uklepuje kręcone włosy obficie wysmarowane brylantyną.
– Są w budynku – mówi ochroniarz do mikrofonu ukrytego w mankiecie.
Kaczyński wchodzi do sali pewny, zadowolony. Życzliwi dopatrzyliby się nawet uśmiechu. Ubrany jak zwykle na czarno-biało: czarna marynarka, czarny krawat, biała koszula. Klasyczna pogrzebowa elegancja.
Fotoreporterzy maltretują palcami spusty migawek, odprowadzają obiektywami bohaterów konferencji do stołu. Emeryci i renciści są zaskakująco spokojni. Brawa oszczędne, daleko im do wiecowego: „Ja-ro-sław! Ja-ro-sław!”.
Konferansjer zaraz po dzień dobry oznajmia, że dzisiaj na konta emerytów spłynęły pierwsze przelewy trzynastek. Zmęczona życiem reporterka wali w klawisze laptopa. Prezes PiS-u wchodzi na mównicę.
Mina groźna, brew zmarszczona. Wytacza najcięższe działa.
– Jeśli nasi oponenci polityczni dojdą