Эротические рассказы

Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.

Star Force. Tom 11. Zagubieni - B.V. Larson


Скачать книгу
uniósł brew, a ja odpowiedziałem tym samym. Ruchem głowy wskazałem na prywatną salkę przy mostku. Weszliśmy do środka, zamknąłem drzwi za oficerem, a potem usiadłem przy stoliku.

      – Co pan myśli?

      – To ma sens – odpowiedział.

      – Spodziewałem się podejrzliwości.

      Kąciki ust Hansena drgnęły.

      – Może próbuję pana podejść? Gdybym był przeciw, tym chętniej wpuściłby ich pan na pokład. – Zaśmiał się pod nosem. – Ale w tym przypadku naprawdę jestem za. Przyda się nam każda pomoc, zwłaszcza ze strony obcego, fanatycznie posłusznego mięsa armatniego.

      Pokręciłem głową z mieszanką ponurego podziwu i makabrycznego rozbawienia.

      – Robi się z pana na starość oziębły sukinsyn, zauważył pan?

      – Za to mi płacą. Przecież miałem się z panem nie zgadzać. Jestem prostym facetem, kapitanie. Musi istnieć jakaś hierarchia. My, ludzie, znajdujemy się na jej szczycie. Potem są nasi starzy sojusznicy, tacy jak Hoon czy Marvin. Jeśli o mnie chodzi, nowo spotkani kosmici znajdują się na samym dole. Skoro chcą walczyć i umierać za boga-króla Riggsa, czemu miałbym im zabraniać? Niech to oni ponoszą straty.

      Instynkt podpowiadał mi, żeby go upomnieć, ale powstrzymałem się, bo mówił z sensem. Nie zamierzałem posyłać Jastrzębi na pewną śmierć, ale w razie czego priorytet musieli mieć członkowie Sił Gwiezdnych. Jako dowódca byłem za nich odpowiedzialny w większym stopniu niż za jastrzębich ochotników.

      Hansen miał rację również w kwestii tego, co nas czeka. Wiedział, że przyjmę Kreela do służby, bo on i jego podwładni mogli się okazać cholernie przydatni. Nie wolno przegapić okazji do powiększenia zasobów.

      – W sumie chyba ma pan rację – powiedziałem wreszcie, rozkoszując się zdziwieniem na jego twarzy. – Ale uważajmy na wszelkie oznaki zdrady. Proszę dopilnować, żeby Nieustraszony przeskanował naszych nowych sojuszników pod kątem czegokolwiek groźniejszego niż broń osobista. Jak choćby tamten ładunek jądrowy.

      Hansen przytaknął. Wróciliśmy na mostek.

      – Nieustraszony, nagraj wiadomość – odezwałem się do okrętu. Nie mówiłem do mikrofonu, ale nasze inteligentne jednostki zawsze nas słuchały.

      – Nagrywam.

      – Kreel, mówi komodor Riggs. Przyjmuję ciebie i twoich podwładnych do służby. Skontaktuj się ze mną ponownie, kiedy skrócicie dystans. Bez odbioru. – Zrobiłem pauzę. – Nieustraszony, wyślij Kreelowi wersję oryginalną i przetłumaczoną. Użyj jak najwęższej wiązki.

      – Przetwarzanie… Transmisja nadana.

      Obejrzałem się na Hansena.

      – Oba pierścienie nadal spokojne?

      – Litosy co jakiś czas wysyłają sondy albo głowice jądrowe przez wewnętrzny pierścień. Jastrzębie też. Poza tym nic ważnego się nie dzieje, a flota Jastrzębi nadal tkwi obok portalu. Budowa stacji bojowej przy Ornie-1 powinna zakończyć się za miesiąc.

      – Polityka – prychnąłem sarkastycznie. – To ironiczne, że krytykują naszą strategię z użyciem stacji, która prawie ich uratowała, a sami budują jeszcze większą.

      – Budują dwie – przypomniał Hansen. – Zaczęli konstruować powłokę drugiej stacji.

      – Jedna dla ochrony pierścienia, druga dla planety?

      Wzruszył ramionami.

      – Może po jednej na każdy pierścień. W każdym razie bardzo przypadły im do gustu te nasze ogromne emitery antyprotonów, a swoją pierwszą fabrykę uruchomią pewnie już za kilka miesięcy.

      – Każda przeszkoda między nami a litosami jest dobra.

      Mój oficer wykonawczy znów wzruszył ramionami. Jeśli miałbym mu coś wytknąć, byłaby to tendencja do skupiania się na najbliższej przyszłości oraz ignorowania szerszej perspektywy. Podobnie jak większość załogi, był zdania, że jeśli wrócimy do domu z informacją o zagrożeniu ze strony litosów, problem prędzej czy później rozwiąże się sam. Ja jednak, podobnie jak ojciec, musiałem myśleć przyszłościowo. Na tym polegało moje zadanie.

      – Nieustraszony, pokaż Kwadrat na holowyświet­laczu.

      Po chwili wpatrywałem się w obraz złożony z danych czujników okrętu oraz dronów patrolowych. Zrobiłem zbliżenie na Marvina, który w pośpiechu reorganizował sprzęt w laboratorium. Część urządzeń przemieszczał, inne wymieniał albo modyfikował, a jeszcze inne pakował do skrzyń, które zautomatyzowane miniłaziki transportowały do Charta.

      Teraz zrobiłem najazd na jego statek i rosnącą obok stertę sprzętu. Najwyraźniej nie ufał botom na tyle, by pozwolić im ładować rzeczy na pokład, a zakłócenia pewnie wykluczały zdalne sterowanie. Na chaotycznym składowisku dostrzegałem rzeczy, które z pewnością nie należały do technologii Sił Gwiezdnych ani, że tak powiem, technologii marvinowskiej. W ostatnich miesiącach dość się naoglądałem skonstruowanych przez robota gadżetów, by stwierdzić, że te przedmioty wyglądają dziwnie i obco.

      Ewidentnie zdobył je po drugiej stronie okien, a teraz oczywiście chciał je zabrać. Marvin czasem sprawiał wrażenie szurniętego kolekcjonera, ale potrafił być też bezlitośnie pragmatyczny. A to znaczyło, że jego zdaniem większość sprzętu, który zamierzał upakować w ograniczonej przestrzeni Charta, potencjalnie skrywała wiedzę. Albo może, jeśli miałbym pobawić się w czarnowidza, odkrył przeznaczenie części urządzeń, ale nic nie powiedział. Cóż, w tym momencie nie mogłem na to nic poradzić.

      – Wezwijcie mnie w razie potrzeby – rzuciłem do Hansena, przełączając wyświetlacz z powrotem na widok taktyczny, a potem opuściłem mostek. I tak spędzałem na nim mnóstwo czasu, a uzyskiwanie informacji za pośrednictwem Nieustraszonego było niebezpiecznie uzależniające. Dowódca, który tylko przesiadywał przed ekranem – choćby nie wiadomo jak dobry – ryzykował, że utraci kontakt z rzeczywistością.

      Na korytarzu zastałem sierżant Moranian. Stłumiłem westchnienie. Czyżby Kwon nie zrozumiał mojej prośby, a może specjalnie mnie wkurzał?

      – Tak, sierżancie? O co chodzi?

      – Sir, marines proszą pana o stawienie się w świet­licy.

      – Świetlicy? – To tam niebędący na służbie żołnierze odpoczywali, oglądali filmy, pili piwo, siłowali się na ręce i ogólnie robili rzeczy, których nie mogli albo nie chcieli robić w ciasnych koszarach albo w mesie.

      – Tak jest.

      Tym razem nie rumieniła się ani nie zachowywała dziwnie, więc powiedziałem:

      – Chodźmy.

      Moranian maszerowała do świetlicy, wołając raz po raz:

      – Zrobić miejsce dla kapitana!

      Zabawne, że w Akademii, a nawet na Nieustraszonym, krótko po objęciu dowodzenia, ceniłem sobie takie traktowanie, choć teraz wydawało mi się żenujące. Pomijając sytuacje kryzysowe, gdy kapitan musi szybko przemieścić się po jednostce, nie tracąc cennych sekund, ten zwyczaj jest pretensjonalny.

      W świetlicy zastałem zaskakująco wielu marines. Na oko zebrała się połowa stanu, a to znaczyło, że przyszli wszyscy niebędący na służbie i może nawet kilku będących, miałem więc nadzieję, że chodzi o coś ważnego. Z jakiegoś powodu brakowało Kwona i sierżanta Taksina, dwóch najstarszych stopniem marines. Cokolwiek się działo, musiało być dla żołnierzy ważne, więc przylepiłem na usta swój najlepszy uśmiech i kiwnąłem głową.

      –


Скачать книгу
Яндекс.Метрика