Star Force. Tom 1. Rój. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
spodziewać się kolejnych gości. Nie dadzą za wygraną po zaledwie dwóch próbach. Musiało ich być tutaj więcej.
Jakaś część mojego mózgu upierająca się, by mimo wszystko myśleć, zauważyła, że te stwory wydają się jakoś niedostatecznie technologiczne. Czy ktoś taki mógł zbudować statek kosmiczny? No, mieli jakieś tam ręce, ale po co ryzykować, atakując mnie bez broni? Oba centaury były samcami. Wybrali się na polowanie? Jakiś plemienny obyczaj? Rytuał męskości?
Uznałem, że teraz jedynie dopilnuję, żebym to ja żył, a tamci ginęli. Zająłem się swoimi ranami. Nie znalazłem niczego poważnego – ot, sińce, skaleczenia. Porwałem podkoszulek, pomagając sobie zębami, obwiązałem strzępami najgorsze rany.
Stałem, dyszałem i czekałem na kolejny atak. Byłem prawie pewien, że trzeci centaur mnie załatwi. Byłem zmęczony, nie miałem broni. Jako pałka remington spisał się całkiem nieźle, ale kolejnej walki za mnie nie wygra.
Wpadłem na pewien pomysł. Złapałem powalonego stwora za jeden z rogów – miał dobre trzydzieści centymetrów długości. Gdyby udało mi się go odłamać, mógłbym posłużyć się nim jak nożem. Spodobał mi się ten pomysł: wypatroszyć kolejnego potwora narzędziem, od którego zginęły moje dzieciaki.
Rozdział 3
Raptem ktoś się odezwał. Wstrząsnęło mną to, bo do tej pory na statku było cicho. Oczywiście coś tam gdzieś szumiało, a walka z centaurami też narobiła sporo hałasu.
– Demonstracja agresji – Głos jak gdyby kobiecy, ale bez żadnych wyraźnych cech szczególnych. Komputer tłumaczący…?
Ten komentarz dotyczył prawdopodobnie mnie. „Miło z ich strony – pomyślałem, że tak otwarcie mówią mi, jak się sprawuję”.
I znów przejście otworzyło się w ścianie, która jeszcze przed chwilą wydawała się absolutnie gładka. Miałem już w ręku ostry róg, odłamany jednemu z centaurów. Wyprostowałem się, wyszczerzyłem zęby, choć nawet nie do końca zdawałem sobie sprawę, że to robię. Pomyślałem, że odpowiednio sprowokowani aż zbyt łatwo zmieniamy się w zwierzęta.
Za drzwiami nie czekał na mnie bynajmniej trzeci przedstawiciel gatunku centaurów, za to znów pojawiło się wężowe ramię. Owinęło się wokół mojej pierwszej ofiary, zaczęło ją wywlekać z pokoju. Może zamierzało wrzucić trupa w moją kukurydzę? Postanowiłem to sprawdzić.
Macka była za gruba, żeby się koło niej przecisnąć, poza tym bałem się, że drzwi znikną, gdy tylko się cofnie, więc dosiadłem jej i tak przejechałem do kolejnego sześciennego pokoju, niczym nieróżniącego się od poprzedniego.
– Demonstracja inicjatywy – powiedział głos.
– Kim jesteś? – spytałem gniewnie. Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem żadnych kamer, mikrofonów, głośników. Nic, tylko gładkie ciemne ściany.
Ramię strząsnęło mnie i cofnęło się, ciągle wlokąc trupa, tak szybko, że nie zdążyłem znowu na nie wleźć. Odprowadziłem je wzrokiem. Niewykorzystana szansa? Udało mi się zmarnować okazję do ucieczki? Serce waliło mi jak oszalałe.
Pomyślałem o drzwiach za plecami. Pozbierałem się, obejrzałem za siebie. Opuszczony tak niedawno pokój znikał, odgrodzony ścianą, wyrastającą dosłownie znikąd. Miałem zaledwie tyle czasu, żeby zobaczyć, jak zalane krwią ciało centaura, które tam zostało, leci w przepaść z nie wiadomo jakiej wysokości. Przyjrzałem się temu, mrugając ze zdumienia. Gdybym tam został, mnie też by wyrzucili, żebym spokojnie zginął w wyniku upadku?
– Czego ode mnie chcecie?! – spytałem, rozglądając się.
Odpowiedzi naturalnie nie było, ale zaraz potem otworzyło się dwoje drzwi. Dlaczego dwoje? Sprawdziłem obie drogi, ostrożnie postukując stopą w podłogę. Przy pierwszej próbie podłoże znikło, a przez powstałą dziurę zobaczyłem uciekającą, ciemną ziemię. Musieliśmy lecieć na wysokości prawie dwóch kilometrów! Zaskoczyło mnie to, bo nie czułem, żebyśmy się wznosili. Ani śladu przeciążenia! Przecież musiałbym poczuć się jak w ruszającej do góry szybkiej windzie. Przyglądałem się nocnemu pejzażowi, upstrzonemu mrugającymi światełkami. To musiała być droga dziewięćdziesiąt dziewięć z jej pomarańczowymi lampami jarzeniowymi, biegnąca na osi północ – południe.
Cofnąłem się do miejsca, z którego wyruszyłem.
– Demonstracja ostrożności – oznajmił głos.
Dwoje drzwi zamknęło się, za to otworzyły trzecie. Zastanawiające. Czy upadek miał mnie zabić, gdybym poszedł w którąś stronę, obojętnie którą? Czekałem. Po co w ogóle mam się ruszać, skoro chcą mnie zabić tak czy owak?
Po minucie, nie więcej, wydało mi się, że podłoga pod stopami zrobiła się jakby cieplejsza, po dwóch minutach przestępowałem już z nogi na nogę. Coś do mnie dotarło. Poszedłem trzecią drogą. Bardzo ostrożnie.
Wydawało się jasne, że przechodzę test. No i dobrze, ja też miałem zamiar przetestować moich gospodarzy nie z tego świata. Nie potrzebowałem niczego przesadnie skomplikowanego, żeby sprawdzić, jakiego koloru jest ich mózg, kiedy go wystawić na świeże powietrze. Próbowałem nie myśleć o dzieciach, bo to mogłoby mnie tylko sparaliżować, usztywnić, uczynić niezdolnym do zrobienia czegokolwiek sensownego. Żałoba musiała trochę poczekać.
Miałem już szczerze dość tych wszystkich gierek. Ale musiałem robić, co każą… albo wyskoczyć ze statku. Nawet o tym myślałem, ale krótko. Być może to był ich sposób na rozrywkę? Może siedzieli gdzieś, śmiali się i zakładali między sobą, jak daleko ten tępy prymityw zajdzie przez ich labirynt? Z którymi sztuczkami sobie poradzi, a z którymi nie? Owszem, miałem dość tej tortury, ale pragnienie zemsty było silniejsze i to ono trzymało mnie przy życiu. Chciałem rozwalić jeszcze jakiś nieziemski łeb, a najlepiej kilka łbów. Przed własną śmiercią.
Jeszcze nie skończyłem.
W trzecim pokoju znowu odezwał się głos:
– Obiekt podda się przesłuchaniu.
Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Czego mogli ode mnie chcieć, PIN-u do karty bankomatowej? Czy wiem coś, co może zainteresować tego rodzaju stworzenia? Domyślałem się, że wcale nie zależy im na informacjach. Po prostu chcą mnie sprawdzić. Czekało na mnie kolejne ogniwo w łańcuchu zaplanowanych prób. Na tym to wszystko polegało. Czy moje dzieci też zdawały u nich egzamin? I oblały? Podejrzewałem, że tak. Podłoga otworzyła się pod nimi i zleciały na ziemię, ponosząc karę za niepowodzenie.
To wzbudziło we mnie zupełnie nowe uczucie: gniew. Do gniewu doprowadzała mnie już nie tylko żądza zemsty, ale też myśl o tym, jak ja sam jestem tu traktowany. Jak szczur laboratoryjny – i co, miało mi się to podobać? Więc dobrze, przeciwstawię moją głowę ich łbom. Zrobię, co mogę. Może pojawi się szansa, żeby im się „odwdzięczyć”, a nawet jeśli nie, to przynajmniej tym tchórzom zaimponuję. Oczami wyobraźni widziałem facetów z wielkimi czaszkami, w powiewających białych kitlach.
Mogłem myśleć tylko dzięki temu, że nic a nic się nie bałem. Sądzę, że większość ludzi na moim miejscu trzęsłaby się ze strachu jak osika, ale ja, po stracie dzieci, po walce na śmierć i życie, nie czułem nic. Jakby wypuszczono ze mnie powietrze. Na strach po prostu brakowało miejsca. Nie byłem podniecony. Kalkulowałem. Nazwijcie to wadą osobowości, ale tak właśnie było i już.
– Obiekt podda się przesłuchaniu – usłyszałem powtórnie.
Przyszło mi do głowy, że mogę przecież powiedzieć „nie” albo w ogóle nic nie mówić, ale wydawało się oczywiste, że wtedy znów podgrzeją podłogę.