Zadra. Robert MałeckiЧитать онлайн книгу.
– Chusta? – spytał Gross, przyglądając się pomiętemu czerwonemu materiałowi z białymi wzorkami.
– Bandana – sprostował Bloch. – Zakładana na głowę lub rękę, a może i przywiązywana do szlufki spodni. Zabezpieczyłem w papierowym pakiecie i opisałem.
– Świetnie – uznał Gross.
– Ale coś jest nie tak. – Bloch pokręcił głową.
– W jakim sensie?
Raszeja spojrzała na nich.
Technik zmarszczył czoło i otworzył usta, ale się nie odezwał. Chwilę trwało, zanim zebrał myśli.
– Chodzi o to, że ta chusta była w reklamówce.
Gross wziął do ręki aparat i przyjrzał się wyświetlonemu zdjęciu. Raszeja zerkała mu przez ramię.
– To nie wszystko – dodał Bloch. – Są na niej brunatne ślady.
Komisarz oderwał wzrok od niewielkiego monitora.
– Chcesz powiedzieć, że jest na nich krew? – spytał.
– To prawdopodobne, ale… – Bloch zawiesił głos.
Gross bezwiednie przygryzł policzek i cierpliwie czekał.
– Tej krwi musiało być dużo – dokończył technik. – Jakby ktoś zanurzył w niej chustę.
Rozpadało się na dobre.
Grube krople deszczu tłukły o spękany asfalt pokryty warstwą opadłych liści i rozbryzgiwały się na mniejsze. Droga błyszczała.
Gross pobiegł wzdłuż skrzydła obiektu dla śpiochów, jak nazywano osoby pozostające w śpiączce. Schował się na parterze i odsapnął. Wszedł na pierwsze piętro i skierował się do pokoju, w którym od lat przebywała jego żona. Przystanął w progu zaskoczony, bo na łóżku tuż przy drzwiach leżała młoda kobieta, krótko ostrzyżona korpulentna szatynka, którą widział pierwszy raz. W jej czaszce, po prawej stronie, było spore, nieregularne wklęśnięcie, w którym układał się teraz złowrogo półcień. Oczy miała przymknięte, a w otwartych ustach połyskiwały dwa duże siekacze.
Zamknął za sobą drzwi, podszedł do łóżka Agnieszki i oparł dłoń na jej stopach ukrytych pod grubą warstwą kołdry i zielonego koca. Leżała na boku, zwrócona do okna i drzwi balkonowych. Martwy wzrok miała utkwiony w szybie, po której jedna za drugą uciekały zygzakami krople deszczu. Obserwował je, nasłuchując szumu ulewy, który wzmagał się, po czym cichł nagle, by za chwilę przypomnieć o sobie głośnym chrobotaniem w okna i bulgotaniem w rynnach.
„Ucieczka”, pomyślał.
Ile razy właśnie w tym miejscu przychodził mu do głowy ten pomysł. Z coraz większym wysiłkiem dźwigał ciężar, na który złożyła się nie tylko tragedia Agnieszki, lecz także pustka, wypełniająca go po brzegi od czasu, kiedy opuścił go syn. Syn, którego zaniedbał, o którego miłość w ogóle nie walczył i o którego potrzebach – co zdawało mu się niemożliwe – zupełnie zapomniał, oddając się całkowicie pracy. Jedynemu narkotykowi, który tak silnie go uzależnił i wytworzył w nim pancerz. Tych dziesięć lat, od kiedy stracił żonę i zaczął tracić syna, wydawało mu się czarną dziurą, potężną wyrwą w jego czasoprzestrzeni, której nic już nie mogło zasklepić. Być może dlatego tak bardzo chciał uciec i rozpocząć nowy etap u boku innej kobiety. Ale na tym rozdrożu sam ogradzał się kolejnymi zasiekami.
Wsunąwszy dłoń pod kołdrę, pogładził żonę po stopach, a potem wyżej, po łydkach, wyczuwając pod palcami miękkie owłosienie.
Cofnął rękę.
Ale czy umiałby to zrobić? Czy mógłby kochać się nad ranem z Malwiną, a potem przyjeżdżać tutaj i ocierać ślinę z ust kobiety, której obiecywał miłość i troskę, której czytał na głos książki, obcinał przydługie, pożółkłe ze starości paznokcie, wcierał krem w czoło?
Tuż za obsadzonym starymi drzewami skwerem dostrzegł kuriera w służbowym polarze, ze sporym kartonem w rękach. Mężczyzna zmierzał do starego budynku, przeznaczonego na hospicjum.
Gross odprowadził go wzrokiem do wejścia, a potem spojrzał na żonę. Wymizerniała twarz, zapadające się policzki i przerzedzające się krótkie spłowiałe włosy sprawiały wrażenie, jakby na łóżku leżała zupełnie obca osoba. Jego Agnieszka przecież nigdy tak nie wyglądała, była atrakcyjną blondynką z błyskiem w oku, wysportowaną, mądrą kobietą i matką.
Widocznie w jego życiu były dwie różne Agnieszki.
„Od której z nich chcesz uciec?”, spytał siebie w myślach.
Przysunął krzesło, ale nie usiadł. Zdjął mokrą kurtkę i zawiesił ją na oparciu. Ze stolika nocnego, na którym leżała paczka chusteczek higienicznych, zabrał pomadkę ochroną i próbował przetrzeć sztyftem przesuszone usta Agnieszki, z których obłaził naskórek. Przytrzymał i uniósł lekko jej brodę, na tyle, na ile pozwalało wyczuwalne w jej ciele napięcie mięśniowe. Udało mu się, ale sztyft był twardy. Pomadka z trudem zostawiała na miękkich wargach cienki, błyszczący film.
Następnie nasmarował jej zesztywniałe dłonie warstwą kremu, którego pozostałość wtarł we własne ręce.
Nie miał przy sobie książki, więc usiadł, założył nogę na nogę i zwiesił głowę.
„Powiedz coś do niej”, zwrócił się do siebie w myślach. „Odezwij się wreszcie jak mąż do żony”.
W pokoju i na zewnątrz panował półmrok.
Spojrzał na Agnieszkę, na delikatnie, ale rytmicznie unoszącą się klatkę piersiową.
Deszcz szumiał jednostajnie, zza drzwi dochodziły odgłosy krzątania się personelu i stukot drewniaków, którego echo odbijało się między ścianami szerokiego korytarza. Czasami słyszał śmiech i rozmowy, raz bliższe, raz dalsze, ale zawsze niezrozumiałe.
Dopiero po chwili zauważył, że na półce stolika nocnego leżała książka. Ostatnio czytał Agnieszce Następne życie Atticusa Lisha, ale tamta powieść była w jasnej, twardej oprawie, obłożona folią z kodem kreskowym w górnym rogu. Wypożyczyła mu ją Malwina Lemańska.
Gross nachylił się i sięgnął po książkę. Szara okładka miała pośrodku nieregularne wycięcie, przez które widział prosty rysunek na drugiej kartce, przedstawiający morskie fale, ze srebrzystymi kreskami na szczytach ich łuków, które równie dobrze mogły być spienionymi bałwanami, co refleksem światła.
Wewnątrz książki, na pięćdziesiątej stronie, tkwiła kolorowa zakładka.
Do tej pory sądził, że tylko on czyta na głos swojej żonie. Tymczasem ktoś z personelu podłapał tę formę kontaktu i Gross był za to wdzięczny.
Rzucił okiem na tylną okładkę, żeby się zorientować, o czym jest powieść Czeszki, Bianki Bellovej, pod tytułem Jezioro, a następnie przekartkował w ciszy początek powieści, żeby wejść w historię o Namim, chłopcu z wioski Boros położonej nad skażonym akwenem, który całe swoje krótkie życie, naznaczone traumą i cierpieniem, poszukiwał matki.
Gross wrócił do strony pięćdziesiątej i zaczął czytać. Najpierw szeptem, a potem normalnie, aż jego głos zmieszał się z szumem deszczu dzwoniącego o blaszane parapety. Czytał o tym, jak umierała babka chłopca i jak cała społeczność wioski żegnała ją na pomoście. Ktoś odepchnął łódkę, w której jeszcze żywa, ale konająca kobieta, została wysłana w ostatni rejs do Ducha Jeziora.