Nie wiesz wszystkiego. Marcel MossЧитать онлайн книгу.
w porządku. Jeśli nie przyjdzie dziś do szkoły, zacznę się niepokoić.
Uczę się w prestiżowym Liceum Ogólnokształcącym imienia Zygmunta Freuda w Śródmieściu. Tym samym, do którego przed laty chodzili moi rodzice i które kilka miesięcy temu ukończyła Karolina. Mama i tata tak dobrze wspominają swoje szkolne czasy, że postanowili wysłać nas do publicznej placówki. Byłam przekonana, że tak jak ich bogaci znajomi wybiorą dla nas prywatne liceum. Tak naprawdę nie robi mi to żadnej różnicy. Wszędzie spotykam się z bananowymi dziećmi.
Przed szkołą stoi duża, zwarta grupa uczniów z trzeciej klasy, pochłonięta żywą dyskusją. Niektórych znam z widzenia. W pewnym momencie jedna z dziewczyn wybucha płaczem, a druga przytula ją i głaszcze po głowie. Mijam ich i wchodzę do środka. Idę w stronę szatni, gdy zza zakrętu wychodzi poruszona profesor Wolska, wychowawczyni mojej klasy. Na mój widok przyspiesza.
– Marta. Dobrze, że jesteś. – Chwyta mnie mocno za rękę.
– Dzień dobry – odpowiadam. – Coś się stało?
– Nic nie wiesz, prawda? – pyta łamiącym się głosem drobna, szczupła szatynka.
– O czym, pani profesor?
Julia Wolska zatapia we mnie spojrzenie dużych piwnych oczu.
– Chodź. Musimy porozmawiać.
JULIA
TERAZ
Już jako mała dziewczynka wiedziałam, że zostanę nauczycielką. Miałam dużo lalek, z którymi bawiłam się w szkołę. Sadzałam je w kilku rzędach na podłodze i wyobrażałam sobie, że jesteśmy w sali, a mnie przypada rola nauczycielki. Najczęściej uczyłam je przyrody i opowiadałam im o najróżniejszych kwiatach rosnących w ogrodzie babci. Uwielbiałam spędzać w nim czas, obserwować, jak rośliny kwitną, i przypatrywać się zapylającym je pszczołom. Czasem stawałam się nauczycielką plastyki. Wyciągałam z szuflady duży karton i malowałam na nim pastelami wiosenną łąkę. Potem wyjaśniałam swoim podopiecznym, że jeśli chcą uzyskać kolor zielony, to wystarczy, że połączą ze sobą niebieski i żółty. Czułam się wtedy taka mądra i potrzebna.
Dziś, w wieku trzydziestu trzech lat, myślę, że byłam wyjątkowo naiwną dziewczynką.
Gdybym mogła cofnąć czas, na pewno wybrałabym inny zawód. Praca nauczycielki szybko uświadomiła mi, że pasja i pragnienie dzielenia się swoją wiedzą z innymi nie zawsze idą w parze z szacunkiem ze strony otoczenia i – przede wszystkim – uczciwym wynagrodzeniem. Swoje pierwsze kroki stawiałam w wiejskiej szkole pod Warszawą. Ledwo wiązałam koniec z końcem. Marnowałam pieniądze na benzynę i dojeżdżałam godzinę do pracy, w której codziennie musiałam się użerać z wyjątkowo agresywnymi uczniami i zawistnymi współpracownikami. W głowie mi się nie mieściło, że niepozorna wiejska szkoła może przypominać plac boju, na którym każdy tylko czeka na odpowiedni moment, by podłożyć drugiej osobie nogę. Zachowywaliśmy się jak wygłodniałe hieny, które walczą o każdy kawałek rzuconego im mięsa.
Zimna, zdystansowana dyrektorka w ogóle mnie nie wspierała. Nie kiwnęła palcem nawet wtedy, gdy jeden z łobuzów zamalował mi farbą boczne lusterka w samochodzie. Stwierdziła, że to moja wina, bo nie potrafię wzbudzać w uczniach respektu. W pewnym sensie miała rację. Może gdybym częściej podnosiła głos i waliła pięścią w stół, zaczęliby mnie szanować? Sęk w tym, że nie umiałam być twarda. Długo wierzyłam, że ludzi można sobie zjednać tylko dobrocią. Im bardziej jednak pobłażałam uczniom, tym chętniej sobie na mnie używali.
Wszystko się zmieniło, gdy wiosną dwa tysiące szesnastego roku poznałam na Tinderze Olka. Pracował jako szkolny psycholog w znanym warszawskim liceum i od początku nalegał na spotkanie. Bez wahania zgodziłam się na kolację na mieście. Był przystojny, męski, zawsze schludnie ubrany i doskonale wiedział, jak rozmawiać z kobietą, by jej zaimponować. Urzekła mnie jego pewność siebie, niski, gruby głos i starannie przystrzyżona broda. Mimo to nie sądziłam, że już po pierwszej randce wylądujemy w łóżku.
– Po co czekać? – pytał podpity, całując mnie w szyję na oczach taksówkarza i wsuwając mi dłoń pod sukienkę.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, dlaczego tak bardzo mu się spieszyło.
Widywaliśmy się w każdy weekend i kochaliśmy dniami i nocami. W końcu Olek zasugerował, że powinnam zmienić pracę i poszukać czegoś w Warszawie.
– Nie możesz marnować tyle czasu na dojazdy. Musisz być wypoczęta. A poza tym chcę cię mieć codziennie, a nie tylko w weekendy.
Niedługo potem jeszcze bardziej wkupił się w moje łaski. Jedliśmy u niego romantyczną kolację, kiedy oznajmił, że rozmawiał z dyrektorem liceum, w którym pracował, i okazało się, że w szkole zwolnił się etat polonistki.
– Zgadnij, kogo mu poleciłem.
Nie zastanawiałam się długo. Pod koniec maja złożyłam wypowiedzenie i cieszyłam się, że rozpocznę nowy rozdział. Początki były obiecujące. Wyższe zarobki, ambitniejsi uczniowie i stołówka z prawdziwego zdarzenia. Jednak im dłużej tam pracowałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że każda szkoła ma swoje mroczne zakamarki. A uczniowie i nauczyciele nie zawsze są tacy, za jakich ich mieliśmy.
Weźmy na przykład Romana Kowala, obecnego dyrektora, a dawniej nauczyciela matematyki. Gdy w zeszłym roku poprzedni dyrektor Wiesław Cis poszedł na emeryturę, Romek – bo tak wszyscy się do niego zwracaliśmy – stał się oczywistym kandydatem na jego stanowisko. Wszyscy się cieszyliśmy, że będziemy mieli nad sobą dobrego kolegę i wieloletniego pracownika liceum. Romek bardzo szybko zasmakował we władzy. Nie minął miesiąc, a już zamienił przestronny pokój nauczycielski na swój gabinet. Nam kazał się kisić w dawnym pomieszczeniu gospodarczym.
Władza… Czasem odnoszę wrażenie, że jej pragnienie ludzie mają we krwi, a gdy już wreszcie ją zdobędą, pokazują swoją prawdziwą twarz. Obecnie pan dyrektor zdążył już swoim zadzieraniem nosa zrazić do siebie większość kadry. Po cichu liczę, że w końcu ktoś strąci go ze stołka.
Pracuję we Freudzie od czterech lat i prawdopodobnie będę tu jeszcze długo. W moim przypadku na życiową rewolucję jest już za późno. Czasem chciałabym to wszystko rzucić, przekwalifikować się i znaleźć pracę w zupełnie innej branży. Nie mogę jednak ryzykować. Mamy z Olkiem kredyt do spłacenia. Pobraliśmy się po roku znajomości i od razu kupiliśmy mieszkanie na Woli. Włożyliśmy w nie wszystkie oszczędności, które ledwo wystarczyły na wkład własny. Potrzebujemy pieniędzy, a praca w szkole zapewnia nam stałe pensje.
Żyję więc tak, jak zawsze chciałam. Niejedna młoda kobieta dałaby wiele za świadomość, że zrealizowała w pełni swoje dziecięce marzenia. Mnie się udało. Tylko co z tego, skoro dorosła Julia Wolska w niczym już nie przypomina kilkuletniej dziewczynki bawiącej się z lalkami w szkołę i mówiącej do swojego lustrzanego odbicia, że pewnego dnia zostanie najlepszą nauczycielką na świecie? Coraz częściej męczy mnie poczucie, że codziennie marnuję szansę na poprawę sytuacji.
Przez kolejne lata będę się więc zmagać ze swoją niesatysfakcjonującą codziennością. Jeżeli mogę mieć do kogoś pretensje, to tylko do siebie.
Parkuję na swoim miejscu i wysiadam z samochodu. Obserwuję dwupiętrowy, podłużny budynek zasłużonego liceum i myślę sobie, że w pewnym sensie powinnam podziękować algorytmowi Tindera za to, że przed laty sparował mnie z Olkiem. Gdyby nie on, pewnie wciąż gniłabym w szkole na prowincji i dusiła się w dwudziestometrowej kawalerce. Teraz przynajmniej mam względny spokój w pracy i grupkę uczniów zainteresowanych moimi lekcjami. Mówię o członkach kółka poetyckiego, które prowadzę, a zwłaszcza o Marcie Najdowskiej, nieśmiałej dziewczynie o niesamowicie lekkim piórze i ogromnej wyobraźni. Gdyby tylko bardziej