Эротические рассказы

Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.

Star Force. Tom 11. Zagubieni - B.V. Larson


Скачать книгу
wpadłem na chwilę do mesy na szybki lunch, a potem udałem się na mostek.

      Podczas rozbudowy Nieustraszonego kazałem umieścić tuż przy mostku niewielkie pomieszczenie – miejsce, gdzie oficer dyżurny może odbyć prywatną rozmowę, będąc jednocześnie cały czas pod ręką. Pomachałem do Bradleya, po czym wślizgnąłem się tam, zamknąłem drzwi i usiadłem przed ekranem.

      – Nieustraszony, połącz mnie ze starszym dyrektorem Shirrem.

      Shirr był łącznikiem przydzielonym mi przez wojsko Jastrzębi. Całkiem przyzwoity facet. Z nikim innym nie rozmawiałem, odkąd pokonałem w pojedynku admirała Kleeda, gdy ten wtargnął na pokład Nieustraszonego, żeby wykraść nam fabrykę. Niezależnie od tego, gdzie kierowaliśmy transmisję, albo otrzymywaliśmy automatyczną odpowiedź, albo zgłaszał się Shirr.

      Tym razem otrzymałem od komputera odpowiedź, że moja prośba o rozmowę zostanie przekazana dalej i Shirr sam się do mnie odezwie. Bez cienia wątp­liwości dla jastrzębiego rządu byłem persona non grata. Stare przysłowie, że „żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary”, obowiązywało również w kosmosie.

      Gdy wróciłem na mostek, Bradley dał znak, żebym podszedł.

      – Sir, skierował pan nasz sprzęt komunikacyjny na planetę Jastrzębi?

      Zmarszczyłem brwi. Nie przywykłem do tego, że ktoś poddaje ocenie moje działania.

      – Tak – odpowiedziałem sztywno.

      – Zmiana kierunku wpłynęła również na czujniki dalekiego zasięgu. Wykryliśmy w sporej odległości nowy kontakt. Jednostkę lecącą w stronę Orna-3.

      Była to bardziej oddalona z dwóch głównych kolonii Jastrzębi. Orn-1 był ich rodzinną planetą.

      – O jakiej jednostce mowa?

      – Wygląda na transport wojskowy. Lekkie uzbrojenie. Nie stwarza zagrożenia, o ile będziemy mieć oczy szeroko otwarte.

      – Ile zostało czasu?

      – Dwadzieścia godzin.

      Kiwnąłem głową.

      – Dzięki. Powiadomcie mnie, jeśli zaczną nadawać albo jeżeli sytuacja ulegnie zmianie. – Pomyślałem, że można by wysłać wiadomość w stronę statku, ale drażniło mnie, że to ja zawsze muszę wykonywać pierwszy ruch w kontaktach z tymi upartymi kosmitami.

      Wychodząc z mostka, wpadłem na sierżant Moranian. Przylgnęła do ściany, a okolona krótkimi, rudymi włosami twarz zarumieniła się. Nie umknęło mojej uwadze, jak ciasno mundur marines opina jej bujne, kobiece kształty. To musiało być celowe, gdyż inteligentną tkaninę cechowała ogromna rozciągliwość. Dotarło do mnie, że wpadałem na nią – czy może raczej ona na mnie – co najmniej raz dziennie, odkąd uporaliśmy się z potworami. Stwierdziłem, że widziała we mnie idola. Nie mogłem tego dłużej ignorować, ale też nie chciałem, żeby się załamała odrzuceniem. Oficerowie nie powinni wchodzić w tego rodzaju relacje z innymi wojskowymi, zwłaszcza na tej samej jednostce. A już szczególnie kapitan, który pozostaje w związku z piękną, ale zazdrosną kobietą.

      „Opanuj się” – nakazałem sobie w myślach.

      – Sierżancie. – Skinąłem jej głową, przepychając się obok i uciekając wzrokiem.

      – Sir…

      – Tak? – zapytałem, nie odwracając się.

      Minęła chwila.

      – Nic.

      Oddaliła się pospiesznie, a ja odetchnąłem z ulgą. Nie potrzebowałem takich komplikacji.

      Odszukałem Kwona w siłowni, ze sztangą obciążoną dwustoma kilogramami. Wziąłem go na stronę.

      – Kwon, mam prośbę. Niech sierżant Moranian będzie na służbie, kiedy ja mam wolne, i odwrotnie. Proszę jej dać dowodzenie nad czymś i powiedzieć, że to nagroda, ale chcę mieć ją z głowy.

      Kwon zarechotał.

      – Ona ma na pana ochotę, szefie!

      Świetnie. Więc nie tylko ja zauważyłem.

      – A gdybym tak powiedział pańskiej dziewczynie, tamtej Steiner, że Moranian ma ochotę na pana?

      Kwon uniósł otwarte dłonie w udawanym geście kapitulacji.

      – Dobra, zajmę się tym.

      – Dzięki.

      W tym momencie pisnął interkom.

      – Kapitan proszony na mostek!

      Zostawiłem Kwona, żeby w spokoju dokończył serię, a sam popędziłem z powrotem. Na miejscu zastałem Bradleya i Hansena wpatrzonych w holowyświetlacz.

      – Co jest?

      – Marvin wrócił – powiedział Hansen bez słowa wstępu. – Z kolegą.

      – Z innym robotem? Czy jakimś kosmitą?

      – Mnie on wygląda na człowieka.

      Hansen zrobił zbliżenie. Holowyświetlacz wypełniło rozedrgane ujęcie, na którym Marvin przemierzał Kwadrat. Obok niego stąpała z trudem jakaś postać w skafandrze.

      – W tym kombinezonie jest coś dziwnego… – Pomajstrowałem przy ustawieniach wyświetlacza, ale nie zdołałem uzyskać lepszego obrazu. – Nieustraszony, wywołaj Marvina.

      – Już próbowałem, sir – wtrącił się Bradley. – Nie odpowiedział.

      – Może to przez zakłócenia. Musimy zwyczajnie poczekać. Najwyraźniej prowadzi do nas tę… osobę. – Przez chwilę analizowałem sytuację. – Wyślijcie tam duży łazik z paroma marines, a Kwon niech rozstawi drużynę na powierzchni. I aktywujcie lasery obrony punktowej.

      – Dla jednego faceta? – prychnął Hansen.

      – Jednego faceta, który bez zapowiedzi wyszedł z tajemniczego artefaktu zbudowanego przez Pradawnych. Cholera wie, co knuje Marvin. Może go przeprogramowano? Za wiele w tym niewiadomych. Nie wiemy nawet, czego nie wiemy. – Po tych słowach spoglądałem przez moment na Hansena, aż ten skinął głową i przekazał moje rozkazy dyżurnemu.

      Po kilku chwilach Kwon rozstawił się z niewielkim oddziałem w cieniu naszego lotniskowca. Eskortowany przez marines łazik – transporter ładunkowy z hermetycznie zamykaną kabiną – zbliżył się do Marvina i jego towarzysza. Na naszych oczach robot i człowiek w kombinezonie wkroczyli na tył ciężarówki.

      Włożyłem kombinezon i wyszedłem im na spotkanie do ładowni. Gdy wjechali po rampie, wrota zamknęły się za pojazdem, a kiedy pomieszczenie znów wypełniło się powietrzem, zdjąłem hełm i gestem nakłoniłem gościa do tego samego. Mężczyzna – bo nie dostrzegałem u niego kobiecych kształtów – nosił staromodny kombinezon, wykonany w całości z inteligentnego metalu, z wyjątkiem szklanej osłony hełmu. Wyglądał jak żywcem wyjęty z nagrań z czasów floty nanitów, która była Siłami Gwiezdnymi tylko z nazwy.

      Nie nosił oznaczeń wojskowych, a gdy odsłonił twarz, zobaczyłem, że faktycznie jest człowiekiem. Brodaty, mocno zbudowany i czarnowłosy, wyglądał na pięćdziesiąt parę lat. Jego brwi przypominały włochate gąsienice, a oczy miał wąskie, ciemne i paciorkowate. Nieprzyjemne pierwsze wrażenie potęgował niemiły zapach. Facet pewnie przebywał w kombinezonie od dłuższego czasu.

      Mógłbym przysiąc, że gdzieś widziałem tę twarz.

      – Kim jesteś i co tu robisz? – zapytałem neutralnym tonem.

      – Jestem generał Sokołow – odpowiedział ze zmarszczonym czołem i słowiańskim akcentem. – A ty to kto, do cholery?

      –


Скачать книгу
Яндекс.Метрика