Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
przyleciały nanity. A przynajmniej tak mówił. – Zmrużył podejrzliwie oczy.
– Słuchaj, nie jestem w nastroju na wysłuchiwanie oskarżeń o kłamstwo. Nie na moim własnym okręcie. A teraz to ja zacznę zadawać pytania i może ustalimy parę faktów. Podobno jesteś generałem. Generałem czego?
– Sił Gwiezdnych. A przynajmniej tak je nazywano, zanim mnie uprowadzono.
Omal nie opadła mi szczęka, bo nagle uświadomiłem sobie, gdzie widziałem podobiznę tego mężczyzny – na nagraniach z początków wojen z makrosami. Sokołow był jednym z kumpli admirała Crowa. Okręt Alamo, należący do mojego ojca, porwał Sokołowa i zabrał Bóg wie gdzie, odlatując wraz z resztą floty nanitów. Od tamtej pory słuch o nim zaginął.
Dotarło do mnie, że właśnie stanąłem przed dylematem, który mógł doprowadzić do kryzysu. Czy powinienem uznać stopień i zwierzchnictwo Sokołowa? Na przestrzeni lat Siły Gwiezdne zmieniły się tak bardzo, że praktycznie były już zupełnie inną organizacją. Poza tym, o ile mnie pamięć nie myliła, Crow nadał mu stopień całkiem arbitralnie, pewnie za wazeliniarstwo. Choć, z drugiej strony, stopień mojego ojca również był dość arbitralny…
Postanowiłem odwlec decyzję i dać sobie czas do namysłu.
– Będę pana nazywał generałem, ale tylko z grzeczności, bo nie obejmie pan dowództwa bez potwierdzenia ze strony Sił Gwiezdnych. Minęło ponad dwadzieścia pięć lat. Czemu nagle wyrósł pan jak spod ziemi?
Na te słowa zamarł, osłupiały. Nagle odkryłem w sobie odrobinę współczucia.
– Sądziłem, że minął tylko rok albo dwa – powiedział, ale zaraz wyprostował się i opanował. – Rozumiem, kapitanie Riggs. Nie będę sprawiał problemów. Byłbym wdzięczny za prysznic i prawdziwy posiłek. Żyłem bez wygód przez bardzo długi czas.
– Gorący prysznic i koję da się załatwić. Jeśli chodzi o prawdziwe jedzenie… cóż, przynajmniej będzie pożywne. – Zmusiłem się do uśmiechu. Tyle dobrego, że facet sprawiał wrażenie rozsądnego. – Prysznic nie ucieknie, najpierw musimy pana dokładnie zbadać. Kwon, proszę wziąć paru marines i zaprowadzić generała Sokołowa do ambulatorium.
Gdy zniknęli, zwróciłem się do Marvina:
– Ty. Mam do ciebie masę pytań. Nie ruszaj się stąd.
Nie zareagował. Włączyłem słuchawki i kazałem Nieustraszonemu połączyć mnie z doktor Kalu. Wprawdzie nie była tak naprawdę lekarzem medycyny, ale miała doktorat z biologii. Wyłuszczyłem jej sytuację i kazałem pobrać próbki krwi i tkanek Sokołowa, a potem przeprowadzić szczegółowe testy. Sprawiała wrażenie poirytowanej tym zadaniem, dopóki nie wspomniałem, że chodzi o generała. Od razu się rozchmurzyła. Zawsze przepadała za oficerami, a na pokładzie Nieustraszonego było ich za mało, jak na jej gust.
Kiedy wróciłem do Marvina, zauważyłem, że robot stoi nienaturalnie spokojnie. Spodziewałbym się po nim raczej nerwowych ruchów.
– Nie jesteś zadowolony z mojej akcji ratunkowej? – zapytał, obserwując mnie wszystkimi kamerami.
– A, tak, dobrze zrobiłeś. Obecnie każdy członek Sił Gwiezdnych jest bezcenny. Chciałem…
– A czy nie cieszysz się, że zdołałem uniknąć pożarcia przez obcego drapieżnika? – przerwał.
– No dobrze, muszę przyznać…
– Postanowiłem polecieć z wami.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Niedawno odkrył, że Kwadrat jest bardziej niebezpieczny, niż sądził.
– Świetnie – powiedziałem. – A teraz…
– Co więcej…
– Zamknij się i daj mi mówić! – ryknąłem.
– Nie ma powodu, by ulegać emocjom.
Wbiłem w niego gniewne spojrzenie, czekając na choćby jeszcze jedno słowo. Nawet nie pisnął.
– Marvin – powiedziałem ciszej – wyjaśnij, proszę, w jaki sposób znalazłeś Sokołowa. Zacznij od tego, jak tydzień temu uciekłeś przed chrząszczem.
– Tydzień temu? Mój wewnętrzny chronometr wskazuje, że minęło zaledwie trzydzieści siedem minut. Powinienem był wydedukować różnicę w upływie czasu z opóźnienia sondy, którą wysłałem przed kilkoma tygodniami. Może gdybym…
– Marvin? Skup się na Sokołowie.
– Znalazłem człowieka podającego się za Sokołowa. Wędrował po wielowymiarowym labiryncie, do wnętrza którego prowadzą okna. Na szczęście dysponował kombinezonem ciśnieniowym, bo inaczej musiałbym go tam zostawić. Czy to byłaby właściwa decyzja? A może raczej powinienem był zaakceptować fakt, że zginie po wyjściu z okna? Rzecz jasna, czysto hipotetycznie.
– Podjąłeś słuszną decyzję. Nie spodobałoby mi się, gdybyś zabił Sokołowa, próbując go uratować.
Marvin przekrzywił kilka kamer.
– Zabić a pozwolić umrzeć to dwie różne rzeczy.
– Nie wtedy, gdy sam zapoczątkujesz ciąg zdarzeń, który doprowadzi do nieuniknionego rezultatu. Jeśli potrącisz pierwszą kostkę domina i wiesz, dokąd prowadzi szereg, jesteś odpowiedzialny również za upadek ostatniej.
– Chętnie podyskutowałbym z tobą na tematy filozoficzne, kapitanie Riggs, ale po tygodniu moje ogniwa są na skraju rozładowania.
– Przed chwilą wspomniałeś, że z twojego puntu widzenia minęło trzydzieści siedem minut!
– Niczego takiego nie powiedziałem. Mówiłem, że mój wewnętrzny chronometr wskazuje na upływ trzydziestu siedmiu minut. A jednak ogniwa elektryczne mam rozładowane w takim stopniu, jakby minął co najmniej tydzień.
– To niemożliwe! – wykrzyknąłem, poirytowany.
– Teraz brzmisz jak Sokołow. Zdaje się, że w tym wielowymiarowym labiryncie rzeczy niemożliwe są na porządku dziennym.
Wydałem coś między westchnieniem a warknięciem.
– Wracaj do swoich zajęć, ale proszę, nie sprawiaj więcej kłopotów.
– Nawet by mi to przez myśl nie przeszło, sir – powiedział Marvin. Chyba cieszył się, że pozwoliłem mu odejść.
Czasem miałem dość jego knucia i pyskowania. Spróbowałem skupić się na zaletach robota. Na pewno utrzymywał moje ego na sensownym poziomie, bo był genialny i kompletnie nie przejmował się moimi uczuciami. Ignorował też mój stopień i pozycję, chyba że takie postępowanie stanowiło zagrożenie dla jego celów. Może przy ojcu pełnił podobną rolę krytykanta? Założę się, że tato trzymał go przy sobie między innymi z tego powodu. Tylko głupiec chce, żeby otaczali go przytakiwacze, choć łatwo o tym zapomnieć, będąc dowódcą.
Trochę wbrew sobie zawróciłem i znów poszukałem Marvina w nadziei, że usłyszę odpowiedzi na kilka pytań. Zastałem go w dziale inżynieryjnym, gdzie rozmawiał z Sakurą.
– Marvin, jak wyglądało miejsce po drugiej stronie okna? – zapytałem.
– Jeśli słusznie domyślam się, o co dokładnie pytasz, odpowiedź brzmi „bardzo dezorientująco”. Człowiekowi niezwykle trudno byłoby nie zgubić się w tym wielowymiarowym labiryncie. Mnie udało się to tylko dzięki licznym czujnikom. Wykorzystałem całą moc obliczeniową, by scalić ich odczyty w…
– Tak, nie wątpię, że wykazałeś się ponadprzeciętnym intelektem. A do czego, twoim zdaniem, służy ten labirynt?
– Co prawda nie sposób odgadnąć